vikersund

Zdaniem wielu konkursów na mamutach jest w skokach narciarskich zbyt mało. Jest kilka argumentów, które mogą tę ostrożność ze strony FIS tłumaczyć.

 

Chciałem już pisać, ale znowu jakiś kompletny świr przeleciał na nartach ćwierć kilometra. O, i jeszcze jeden. Ten drugi jednak postanowił swój wyczyn zakończyć na dwóch, a nie jak kot – czterech łapach. Choć to właściwie bardziej niedźwiedź, a w dodatku syberyjski. Dmitry i jego 254 metry. Przed rozpoczęciem weekendu anonsowałem pierwsze w historii zawody FIS Cup na skoczni do lotów narciarskich. Byłem niemal pewny, że zawody o takiej obsadzie nie będą miały w sobie nic do zaoferowania kibicom i zapomnimy o nich tak szybko, jak szybko okazał rozwijać się na Monsterbakken nieoficjalny rekord świata. Mimo wspaniałych odległości, złamania mitycznej bariery 250 metrów i festiwalu narciarstwa zafundowanego przez Fannemela i Prevca, wiele się nie pomyliłem. Zawody poprzedzające mistrzostwa w Falun poziomu Pucharu Świata nie przypominały.

 

Wielokrotnie przy okazji konkursów na mamutach padają z ust sympatyków skoków pytania o ich liczbę w sezonie. W większości są to opinie negatywne – fani życzyliby sobie co najmniej trzech takich weekendów w kalendarzu, który ich zdaniem przepełniony jest obiektami o podobnych parametrach (z czym całkowicie się zgadzam). Jest jednak kilka powodów, dla których FIS mamucie skocznie oszczędza. Przeprowadzenie takich zawodów wymaga większych nakładów finansowych, większej dbałości o detale w przygotowaniach, większego chuchania na uczestników i ich zdrowie oraz wreszcie wiąże się z większym ryzykiem odwołania z powodu złej pogody. Żeby latać, wszystko (!) musi być dopięte na ostatni guzik. Nawet wiatr.

 

Dlaczego Międzynarodowa Federacja tonuje emocje związane z fruwaniem i biciem rekordów? Bo paradoksalnie... jest to mało ciekawe. Na świecie jest niewielu skoczków, którzy czują tak duże obiekty i potrafią, lądując daleko, stworzyć niezłe widowisko. Od lat obserwujemy na mamutach olbrzymią amplitudę rezultatów, którą wyznaczają próby rekordowe i te, od których kibica zasiadającego przed telewizorem bolą oczy, a marznącego na powietrzu zalewa krew, że za taką cieniznę musiał słono zapłacić. I trudno mu się dziwić. Nikogo nie cieszą podskoki na 185 metr na konstrukcji, którą zaplanowano na nawet ćwierć kilometra. Kiedyś bycie w klubie „dwustu” wiązało się ze splendorem. A dziś? To wartość wyznaczająca punkt konstrukcyjny. Nic istotnego, nic przełomowego. Kiedyś magiczne dwieście metrów to w 2015 roku tylko i aż. Na sto czterdzieści konkursowych odbić z progu w Vikersund za pierwszą czerwoną linią lądowano 56 razy (34 – sobota, 22 – niedziela). Przejadło się, wymagamy tego. Wszystko, co poniżej, jest kiepskie i niegodne uwagi. A FIS nie bardzo chce, by mówiono tak o jednej z najbardziej widowiskowych dyscyplin sportowych świata. Mimo bicia rekordów, na które w miniony weekend narzekać nie mogliśmy, przyznać trzeba otwarcie, że zawody na największej skoczni świata były nudne i zupełnie nieskupiające uwagi. Dość powiedzieć, że aby dostać się w niedzielę do 2. serii, wystarczyło osiągnąć haniebne 50,1% tego, co wylądował lider Fannemel. Ogromne przewagi między zawodnikami i różnice w jakości nie czyniły zmagań atrakcyjnymi dla widza. Skoczył, wylądował, wygrał. Takie "show" daje efekty podobne do picia melisy.

 

Problem różnic w poziomie prezentowanym przez zawodników rywalizujących na skoczniach do lotów jest poważny. Zakaz nieoficjalnych treningów i ogólna niedostępność mamutów dla narciarzy stwarza braki, które gołym okiem widać podczas tak rzadko rozgrywanych zawodów. Najlepsi lotnicy i ci będący akurat w wysokiej formie i tak zrobią swoje. Ale to garstka, której pozostałych kilkudziesięciu śmiałków nie jest w stanie dorównać. Dlatego właśnie kolejne kalendarze Pucharu Świata wypełnione są obiektami dobrze znanymi, bezpiecznymi i co najważniejsze takimi, które nie sprawiają problemów 3/4 występujących. Na dużych skoczniach są małe różnice, wyrównany poziom, a dzięki temu i emocje. Bo bez nich sport w XXI wieku nie ma prawa bytu.

 

Michał Chmielewski

fot. skisprungschanzen.com