guziński

Z Włochami znamy się od bardzo dawna. My – Polacy. Jadamy spaghetti i penne, pamiętamy, że „nie od razu Rzym zbudowano”, zresztą o Rzymie wiemy bardzo dużo chociażby ze szkół, gdzie poloniści, geografowie i historycy każdy kolejny rocznik uczniów katują starożytną historią o potędze Cezara i jemu podobnych.

 

 

Każdy Polak wie, że na terenie Włoch leży San Marino – taka drużyna piłkarska, którą każda inna zazwyczaj leje w międzypaństwowych meczach. Każdy, przynajmniej od października 1978 roku wie także, że w Rzymie na podobnych zasadach co San Marino leży jeszcze Watykan, w którego środku mieszkają papieże. Większość kojarzy, że w Juventusie Turyn grał kiedyś w ataku Zbigniew Boniek oraz że w tym mieście w 2006 roku odbyły się zimowe igrzyska olimpijskie. Uznaje się też, że Półwysep Apeniński przypomina wielki but. Że na całej jego powierzchni non stop świeci słońce i dlatego jeździ się tam na wakacje. Wszyscy wiedzą, jak smakuje włoska pizza, bo te – udane bardziej lub mniej – serwuje się na naszych ulicach prawie za każdym rogiem. Ale ja te prawdziwie włoskie pizzę i makarony polubiłem na tyle, że wyjazdy na Marcialongę i do Włoch w ogóle to jeden z moich ulubionych momentów w kalendarzu narciarza.

Nie będzie w takim razie wielkim odkryciem, że staram się tam bywać tak często, jak to możliwe. Bo tam życie wygląda inaczej i spokojniej, bo tam chce się oddychać. I tak mi wyszło, że do 2018 roku, czyli do chwili gdy kończyłem pisać tę książkę, ukończyłem Marcialongę już czterokrotnie – dwa razy „siedemdziesiątkę” i dwukrotnie wersję light na dystansie 45 kilometrów, który jest prawdopodobnie jednym z bardziej wymagających biegów zaliczanych przez Worldloppet jako wyścig w tej teoretycznie słabszej kategorii silver.

 

70 kilometrów, o czym miałem przekonać się później w Biegu Wazów na jeszcze dwadzieścia kilometrów więcej, to moja granica bólu i możliwości fizycznych. Po niej opadam z sił i nie ma znaczenia, ile wcześniej trenuję. W zasadzie to ustaliłbym ją nawet na 60. kilometr, bo jak przypomnę sobie ostatnią wizytę w Val di Fiemme, to do teraz żałuję, jak bardzo „umarłem” na ostatniej dyszce. Człowiek dobiega do Cavalese i zastanawia się: jak się, cholera, wdrapać na ten ostatni podbieg? I nie wie, jak to możliwe, ale gdy dociera do podnóża dwukilometrowego wzniesienia, które tak chętnie pokazują telewizje i fotoreporterzy, wstępują w niego nieoczekiwanie nowe siły. Nie pamiętam, ile osób udało mi się ostatnio wyprzedzić na tym odcinku, ale z perspektywy czasu oceniam, że zostawali za mną jak tyczki. To było coś niesamowitego i przyjmijmy, że to także uważam za magię Włoch. Szkoda tylko, że ta magia nie pomogła mi wcześniej na trasie.

Każdy maraton Worldloppet ma taki swój smaczek. W Biegu Wazów to początkowa „szyjka butelki”, czyli bardzo znane przewężenie. W Jakuszycach to podbieg lub zjazd z Samolotu. W Marcialondze wspomina się podbieg pod Cavalese, bo to zdecydowanie największa atrakcja i w sumie szkoda, że na krótszym wariancie wyścig kończy się w Predazzo. Nie wiem, jak to się stało, że w obrębie jednej doliny Włosi zorganizowali sobie dwa najsłynniejsze podbiegi narciarskie na świecie. Zupełnie niedaleko znajduje się przecież jeszcze znane z Tour de Ski Alpe Cermis.

 

guzinski

Andrzej Guziński na trasie Marcialongi 2018

 

Do Cavalese trasa nie jest szczególnie wymagająca pod względem profilu, a mówimy proszę państwa o 68 kilometrach. Powinienem tutaj chyba wstawić jakiś wykrzyknik. Adam Małysz, Kamil Stoch i Justyna Kowalczyk wybrali sobie piękną lokalizację do zdobywania medali mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym, bo tu nie ma ani chwili na nudę. W porządku, w Marcialondze jest głównie płasko, czasami szeroko, ale raczej wąsko i pcha się, pcha, aż ręce zaczynają odmawiać posłuszeństwa, ale ja mimo wszystko tę trasę uwielbiam, szczególnie za momenty, w których z nudów trzeba się zastanowić nad samym sobą i od nowa szukać mobilizacji. O tę tutaj łatwo, bo w przeciwieństwie do tzw. „leśnych biegów”, gdzie tuż za startem wbiegasz na jakieś dukty i wybiegasz dopiero tuż przed metą, tu krajobraz zmienia się z minuty na minutę. Nie mam na myśli już nawet fantastycznie oświetlonych wierzchołków gór, tylko to, co w najbliższej okolicy trasy. Tu też są lasy, ale są też łąki, pastwiska, wielkie przestrzenie i ciasne przewężenia. Po drodze przekracza się mostkami rzekę Avisio albo biegnie pod kładkami, na kilku odcinkach sąsiaduje z drogą dla samochodów albo przebiega pod nią lub nad.

 

Ale co w tym wszystkim najfajniejsze i wyjątkowo charakterystyczne – jedno za drugim mija się przeurocze włoskie miasteczka i to w zasadzie przez samo centrum! Zawsze były dla mnie celem pośrednim, bo wiedziałem, że nawet gdy akurat dopada mnie kryzys, to za chwilę znowu będę mógł odpocząć psychicznie, podziwiając nowe krajobrazy. Swoją drogą, my też jesteśmy tam miejscową atrakcją i ludzie, którzy chcą nam kibicować, wyjątkowo dopisują. Wspomagają nas w walce na trasie. W zasadzie lokalsi mają nas na wyciągnięcie ręki i może to powoduje, że tak mocno czuć ich wsparcie i obecność? Poza tym, że stoją na ulicach, nierzadko kibicują w ogóle nie ruszając się z domów. Do biegu mają bliziutko, wystarczy, że... otworzą sobie okno i krzyczą z nich nasze nazwiska. Znają je z biuletynów, które organizatorzy rokrocznie drukują dla wszystkich chętnych. Drukuje się tam kompletne listy startowe.

 

– Andrzej! Tempo, tempo – słyszałem często, wypowiadane swoje imię z dźwięcznym południowym akcentem. Za pierwszym razem byłem na tyle zaskoczony, że zamiast faktycznie trzymać to tempo, rozglądałem się na boki, sądząc, że za chwilę znajdę gdzieś twarz któregoś ze znajomych. Dopiero potem zrozumiałem, że w Marcialondze, jak nigdzie indziej, widać zainteresowanie lokalnej społeczności, a to jeden z wyrazów uznania dla nas.

 

Szczególnie lubię spędzać czas w tamtejszych domach. Właściciele pensjonatów przygotowują dedykowane pomieszczenie do smarowania nart, które na dobę przed wyścigiem staje się przestrzenią ożywionych dyskusji i prezentacji wszelkich teorii o tej niezwykłej sztuce. Jest kogo posłuchać, bo zdecydowaną większość pakietów wykupują preferujący styl klasyczny biegu Skandynawowie. Któregoś razu w Lahti opowiedzieli mi, że im takie maratony bardziej odpowiadają, do tego Marcialonga ma tę zaletę, że to drugi najdłuższy wyścig w całym Worldloppet. Szwajcarzy, Włosi i Amerykanie przeciwnie – przede wszystkim wybierają łyżwę, ale tutaj prawdopodobnie chodzi o wychowanie. W kolebce narciarstwa dzieci w szkołach mają na nartach lekcje wuefu, poza tym ruch klasyczny jest o wiele bardziej naturalny. To nie mit, że oni nierzadko docierają na biegówkach z domu do szkół, miejsc pracy albo po codzienne zakupy. Wydaje się, że po prostu mają narty we krwi, a umiejętności pozostają im do emerytury. Widywałem ludzi, którzy wydawali się ledwo chodzić, a gdy tylko ubierali narty, poruszali się tak lekko i zwinnie, że można by im robić zdjęcia do podręczników szkoleniowych.

 

skipol team

Po ukończeniu Marcialongi 2016

 

Skandynawowie z mlekiem matki wysysają też chyba kulturę osobistą i etos sportowca. Nie wskażę jednej z nacji, która zachowuje się najgorzej w tym światku, bo tylko podsycałbym stereotypy, a prawda jest taka, że ilu ludzi, tyle wad i osobowości. Jeśli spotykam chamów, staram się puszczać ich mimo oczu. Nie będę przecież latał po sędziach i opowiadał im, że – to historia z Birkebeinerrennet – gość, który wziął sobie za cel prześcignąć mnie za wszelką cenę, podczas mojego wyprzedzania wystawił mi nartę pod nogi specjalnie po to, żebym się przewrócił. To było tak bezczelne, że opadły mi ręce, ale poza rzuceniem mu ironicznego „dziękuję” na mecie nic z tym nie zrobiłem. Bo po co?

Finowie nigdy by czegoś takiego nie zrobili. Chcę też wierzyć, że nie ma ich wśród takich, co na biegu stylem klasycznym łyżwują na podbiegach, ewidentnie oszukując.

 

Włosi mają za to we krwi serdeczność. Właściciele pytają o trasę, przygotowania i formę, a robią to tak szczerze, że możesz poczuć się na jeden moment najważniejszym biegaczem świata. Lubiłem szczególnie mój pierwszy wybór hotelowy w Moenie, bo stamtąd był na start niecały kilometr, ale ostatnio okazało się, że nie powinienem zajmować się rezerwacją w lipcu, lecz w czerwcu albo w ogóle maju, bo od tego miesiąca trwają zapisy. Może maczał w tym palce gospodarz domu? Pamiętam, że trafiłem do niego akurat, gdy zdecydował się na debiut. Przez lata tak mocno żył życiem biegaczy, że dał się wciągnąć w ten światek, co skończyło się sukcesem i było przyczynkiem do uroczystej kolacji wyprawionej ku chwale wszystkich finiszujących gości domu. Był szampan i specjalna feta, tort, do tego mnóstwo innego jedzenia. Rozmowy ciągnęły się w nieskończoność, a ja wspominam tamten wieczór, jakby minął w pół godziny.

Wtedy uznałem, że włoska kuchnia jest aż za dobra. To jedyne miejsce na ziemi, gdzie bez zastanowienia rezerwuję nocleg w pakiecie z pełnym wyżywieniem. W przypadku Marcialonga staram się docierać na miejsce kilka dni wcześniej, tłumacząc się aklimatyzacją, choć tak naprawdę nie chodzi mi o nic więcej niż o łapanie w Italii dobrych chwil.

 

Żeby Val di Fiemme przygotowało się na dziki tłum biegaczy, potrzeba gigantycznego zachodu i do bólu dopracowanej logistyki. Zwykle obserwuję to z bliska w Moenie, gdzie co roku ustawiany jest start. Ten pensjonat, o którym pisałem wyżej, jest w najbliższym sąsiedztwie trasy wyścigu. Wszystko rozgrywa się w niedzielę, tymczasem dopiero w sobotę zaczyna być widoczne, że narciarze będą w ogóle mieli co tam robić. Każdy mieszkaniec wie, że w tym okresie roku drogi zostają zamknięte dla aut. Wtem pojawiają się na nich olbrzymie ciężarówki, po czubek załadowane śniegiem produkowanym w okolicy, w wybranych, odpowiednio zacienionych miejscach. Maszyny podjeżdżają tam na załadunek, transportują puch i jedna za drugą rozkładają go od krawężnika do krawężnika w miastach, tworząc z pomocą ratraków piękny biały trakt. Problem polega na tym, że to zbyt mało czasu, by cała pokrywa dobrze się związała, i o ile pierwsi uczestnicy mają jeszcze do dyspozycji fantastyczne tory, to po przebiegnięciu kilkuset osób pod nartami zamiast twardego i zmrożonego śladu czuć raczej sypką kaszę, w której groty kijów giną pod spodem zamiast przyjemnie się klinować. Na początku nie czuć, że coś jest nie tak, bo działają endorfiny, poza tym należy skupić się raczej na kolegach i koleżankach, żeby przypadkiem nie oberwać od nich kijem albo nie dać sobie nastąpić na narty. Ale później, gdy tłum już się przerzedzi, a organizm poczuje pierwsze zmęczenie, problem słabej trasy się potęguje. Jeżeli świeży śnieg leży tylko na drodze, żeby połączyć w jedno dwa odcinki trasy, to nie ma problemu. Kłopot w tym, że fajne, miłe i ożywiające fragmenty biegu wiodące przez miasta – na przykład w Predazzo albo Canazei, gdzie jest nawrót – miewają długość nawet kilku kilometrów i niekiedy musi minąć dwadzieścia minut i więcej, by znów znaleźć się na prawdziwej trasie do biegów narciarskich. Miło też ze startem trafić akurat w sezon, gdy nie ma kłopotów z naturalnym śniegiem. Raz zdarzyło mi się wystąpić w edycji, gdy na całej trasie rywalizacji leżało maksymalnie dziesięć centymetrów nawiezionej szarej brei. Ale tylko raz.

Co ciekawe, następnego dnia rano po Marcialondze na ulicach miasteczek nie ma ani śladu po narciarstwie.

 

Trzeba wyraźnie zaznaczyć, że Włochy to nie tylko 70 kilometrów przez Val di Fiemme. Jestem już po debiucie w nowym wyścigu w kalendarzu cyklu Ski Classics – La Sgambedzie. Rzecz odbywa się wcześnie, bo już w grudniu, czyli w momencie roku, gdy w Polsce próżno szukać przygotowanych tras do treningu.

Pierwszy raz pojechałem tam poćwiczyć pod koniec 2016 roku. Astmatykowi nie było łatwo przyzwyczaić się do wysokości, ale gdy jakoś się z tym uporałem, uznałem to miejsce za idealne do pierwszych testów na śniegu, szczególnie że poza biegówkami oczywistym było spakowanie ze sobą także pary nart do zjeżdżania.

Syn namówił.

Oni tam wszystko mają organizacyjnie opanowane do perfekcji. Nic dziwnego, że co jesień masowo ciągną do Włoch kluby i reprezentacje narodowe, skoro na przełomie listopada i grudnia do dyspozycji jest zazwyczaj około sześciokilometrowa, idealnie równa i pięknie zmrożona pętelka wokół miasteczka. Panuje tam specyficzny mikroklimat. Nie zawsze od początku zimy pada mnóstwo śniegu, ale szybko zaczynają się mroźne noce. Wieczorne spacery po okolicy zapamiętam z jednego widoku – jak okiem sięgnąć wszędzie pracowały armatki.

Co zabawne, najczęściej słyszanym tam językiem bywa zwykle polszczyzna. To chyba najlepszy argument, by o podobną jakość zadbać wreszcie także nad Wisłą, tym bardziej, że nie byłem tam nigdy jedynym trenującym amatorem. Każdy, kto trochę już na biegówkach zobaczył i pobiegał, wie, że wystarczy tydzień z dwoma treningami dziennie i człowiek zupełnie inaczej wchodzi w okres startowy. Nie ma zaskoczeń, w nogach są kilometry, a w głowie wiadomość: jest forma albo jej nie ma. Dotychczas wracałem do Polski spokojny.

 

 

Wszystkie rozdziały dotychczas opublikowane na skipol znajdziecie TUTAJ.

 

-/-

Wy też możecie otrzymać „Dwadzieścia kroków po śniegu”. Książkę można otrzymać w podziękowaniu za wsparcie akcji Radia Gdańsk www.pomorzebiegaipomaga.pl  

Po wpłacie min. 24,90pl na konto fundacji otrzymuje się maila zwrotnego z informacją:

Dziękujemy. Jeśli wpłaciłeś min. 24,90 organizator akcji - Radio Gdańsk – chciałby wysłać w podziękowaniu książkę A.Guzińskiego “20 kroków po śniegu”.

Przy wpłacie min. 59 zł wysyłamy koszulkę biegową.