guziński

W 2012 roku poza kolejną wizytą w Czechach i pierwszą w Marcialondze, ukończyłem jeszcze kilka innych biegów. To był dobry rok, ale nie przyspieszajmy wydarzeń. W tej kolekcji był najpierw estoński maraton w Tartu, który w nazwie miał dodatkowe, nieznane mi do tamtej pory oznaczenie: Open Track.

 

Czytałem wcześniej, że w założeniu taki pomysł ma jedynie start i metę. Na niektórych imprezach w ogóle nie mierzy się czasu, choć przydziela numery startowe i oczywiście pobiera opłaty za pakiety. Najuboższe warianty polegają na tym, że przychodzi jakiś facet, daje sygnał, a potem „macie trasę i róbcie z nią, co chcecie”. W praktyce okazuje się, że komercyjne zastosowanie open tracków przeważa, to znaczy, że są w nich wszystkie reguły, które obowiązują w normalnym biegu – poza numerem jeszcze pomiar czasu, czip, sędziowie, a nawet limit, po którym nie zostaniesz uwzględniony w wynikach. Ceny niekiedy są takie same lub jedynie troszkę niższe od ustalonych za główne wyścigi.

 

Tak naprawdę estoński open track to był pełnoprawny wyścig, szczególnie że odbywał się po takiej samej trasie co ten główny. Może sama nazwa nie brzmi zbyt ambitnie, bo wygląda, jakbym jechał kilkaset kilometrów jedynie na porządny trening, ale zaręczam, że za tym wcale nie kryje się moje lenistwo. Jeżeli już cokolwiek, to przebiegłość organizatorów, którzy mając w kalendarzu jedną imprezę pod jedną nazwą, zajmują sobie na danym obiekcie dwa weekendy i mogą podwójnie przeżywać, że przyjechali do nich ludzie i dobrze się bawią. Moje powody wyboru takiej konkurencji były dwa. Po pierwsze, kiedy decydowałem się na udział w zabawie w Worldloppet, postanowiłem stawiać sobie cele po kolei i naturalnym było, że zapiszę się tam, gdzie po ukończeniu rywalizacji będę o krok bliżej od mety swojej srebrnej odznaki mastera. Czyli w grę wchodził bieg na 31 kilometrów. Po drugie i tak samo ważne, w Tartu wymyślili, że główny wyścig odbywa się stylem klasycznym, a łyżwa tylko w ramach takiego dodatkowego spotkania siedem dni wcześniej.

Dobre jest to, że w takim przypadku więcej chętnych zawsze będzie przyciągała główna data, podczas gdy rezerwowy termin najczęściej świeci pustkami. Trzeba przyznać, że to idealna okazja dla tych narciarzy, którzy nie lubią tłoku i w spokoju, z przestrzenią wokół siebie i na luzie chcą zmierzyć się z wyzwaniem, jakie sobie ustalili. Mi na przykład coś takiego bardzo odpowiada. Nie ścigasz się z nikim oprócz kilometrów, bo teoretycznie nie robi się z tego klasyfikacji generalnej i nie przyznaje zwycięstw. Koniec końców na dyplomie z tamtego dnia i tak napisano mi, które zająłem miejsce. Było niezłe – około trzydziestego. Minus był taki, że nieszczególnie wtedy liznąłem atmosfery święta narciarstwa, ale biegnąc połówkę, chyba nigdy nie można tam na nią liczyć. Bo o ile start i meta dłuższego maratonu zaplanowana jest w miastach – Otepää i Elvie – to początek biegu na 31 km wyznaczono pośrodku niczego, w osadzie nazwanej Arula. Najciekawsze, co mogę powiedzieć o tej lokalizacji, to koordynaty: 58°2'16.54"N 26°21'4.85"E. I na tym, proszę, zamknijmy temat.

 

Do czasu budowy ośrodka sportów zimowych w Otepää bieg zaczynał się w samym Tartu. Stąd nazwa maratonu. Później, po tym jak imprezę wybrano nawet „najlepszym sportowym wydarzeniem masowym roku w ZSRR”, Tartu organizowało już nie start, a metę. Obecnie, gdy tę przeniesiono do Elvy, w jednym z najsłynniejszych miast uniwersyteckich w Europie wyznaczono tylko biuro zawodów i centrum hotelowe, skąd odjeżdżają i dokąd przyjeżdżają busy dla biegaczy. To tak, jakby siedzibę Biegu Piastów przenieść niżej i wyścig nazwać „Jelenia Góra Maraton”. Tylko tyle zostało im z tej tradycji i radzieckiej chwały, chociaż na oficjalnej stronie internetowej można przeczytać, że „to tam, w Tartu, urodziło się estońskie narciarstwo”.

Dziś tradycje narciarskie tego kraju można przede wszystkim zobaczyć w jakości przygotowania całego festiwalu, bo ta jest naprawdę imponująca. Poza kiepsko zorganizowanym powrotem z Elvy do Tartu, na który trzeba czasami czekać kilkadziesiąt minut w zwykle nieogrzanym autobusie, większość szczegółów jest przemyślana i dobrze dopracowana. Kiedy poruszasz się po tym mini światku, czujesz, że jesteś jakby prowadzony za rękę. Nie ma żadnych problemów z porozumiewaniem się po angielsku, informacje, które cię interesują, leżą dosłownie na ulicy. To powoduje, że rekord zapisów na całą edycję wynosi w Estonii ponad 13 tysięcy osób i aż szkoda, że Estończycy robią sobie taką wizerunkową krzywdę, wypuszczając biegi nie falami, a na jeden wystrzał startera. W porządku, po drodze jest pagórkowato i szeroko – zazwyczaj przynajmniej sześć torów do klasyka – ale tłum nie ma się gdzie rozciągnąć, bo brakuje tam długiej prostej, gdzie od razu będzie widać tempo, które wybiorą poszczególni biegacze. Za stadionem Tehvandi nie ma którędy poprowadzić biegu, żeby start masowy nie przeszkadzał. Od razu zaczynają się wzniesienia, a jak wzniesienia, to i tłoki, w których co mniej cierpliwi przeciskają się bokiem i depczą kolegom po nartach. Jest zatem różnie, ale przy tym niebezpiecznie i sądzę, że finalnie nie o to chodzi w amatorskim bieganiu na nartach.

 

guzinski

 

Armageddon trwa przez około trzy kilometry, czyli kilkanaście minut. Kilka godzin, jeżeli tak jak dwukrotnie zdarzyło mi się trafić, powietrze miało temperaturę -25 stopni Celsjusza. Mobilizacja organizmu do przebiegnięcia 60 kilometrów to wówczas niedorzeczność. Na mecie potrzebowałem kilku litrów gorących płynów, by jakkolwiek ogrzać ciało, a i tak było mi za mało.

Widywałem już na świecie bardziej spektakularne trasy. Pod Tartu przeważają pola i łąki, czas płynie wolno, po drodze nie dzieje się zupełnie nic. Sam bieg uważam za typową imprezę „na zaliczenie” i poza wątkiem sportowym nieszczególnie przywiązuję się do tego miejsca. Niemniej Tartu to bardzo ładne miasto, w którym bardzo dobrze się czuję. To żadna metropolia rozmiarów Londynu, a raczej coś wielkości Grudziądza, Legnicy, trochę większe od wspomnianej Jeleniej Góry. Gdy pojechałem tam pierwszy raz, podobała mi się nowoczesność, w wielu kwestiach lepsza od tej, którą w równoległym czasie mieliśmy w Polsce. Pierwsza z brzegu rzecz to centra handlowe, które wyrastały u nich jak grzyby po deszczu, podczas gdy nad Wisłą w najlepsze rozwijały się stragany rozmiarów tego przy Stadionie Dziesięciolecia. Druga kwestia to niechęć do spuścizny po kulturze rosyjskiej i radzieckiej, z czego wynikła powszechnie używana angielszczyzna. To głupie, obrażać się na język, ale jeśli trzeba, jestem pewny, że i tam znajdzie się wielu takich, co dogadają się w przynajmniej trzech-czterech państwach, ze wschodnim sąsiadem na czele. Trzecia sprawa to wszechobecny internet. Estończycy mają go jakby z urzędu, a sieci Wi-Fi pokrywają 98 procent kraju, więc nic dziwnego, że gdy czyta się o tym państwie przewodniki, językowe śmieszki w tytule celowo robią błąd, pisząc po „e” myślnik. E-mail, e-book, e-stonia. To ładne.

 

Mimo wszystko w kulturze tego kraju da się nadal wyczuć swojski klimat. Ulice są wprawdzie ciche i spokojne, ale jak tylko wejdziesz do pierwszej z brzegu knajpki, w środku w najlepsze będzie rozwijało się życie towarzyskie. Tam z kijów leje się piwo, mało tego – dają przyzwoite jedzenie, co przypomina bliską mi na swój sposób Szwecję. Uwielbiam na przykład metodę, jaką Skandynawowie przyrządzają śledzie. Nie umiem tego opisać, ale smak tej potrawy rozpoznam na każdym krańcu świata, podobnie jak styl ich śniadań. Obie te rzeczy były w menu również w Tartu. Na moje cztery wizyty trzy skończyły się w tym samym hotelu Dorpat.

Na szczęście odległości pomiędzy wszystkimi ważnymi punktami Tartu Maratonu są nieduże. Tylko to uratowało mi skórę, gdy za czwartym razem w Estonii – w 2017 roku – poczułem się na tyle „jak u siebie”, że automatyzm i znajomość zasad panujących na tej imprezie o mały włos nie wpędziłyby mnie na manowce. Tamtej zimy w całej Estonii okrutnie cierpieli na brak śniegu. Z tego powodu bieg, zamiast normalnie z punktu A do B i z udziałem wszystkich jednocześnie, odbywał się seriami. Zapisanych podzielono na grupy i wyznaczono im godziny startu. Gdy jedni kończyli, na czterokilometrowej pętli pojawiali się kolejni i tak aż do ostatniego sektora, który biegł zdaje się prawie o zmroku. Do pokonania każda grupa miała 16 kilometrów. Z góry nastawiłem się, że to będzie bieg na luzie, szczególnie że tydzień wcześniej byłem w Czechach, gdzie kończyłem kolejny paszport z obitą do krwi twarzą. Wcale nie planowałem jechać do Estonii, ale chciałem zaliczyć coś na przełamanie.

Bieg miałem zacząć o 14, czyli na tyle późno, żeby po śniadaniu posiedzieć jeszcze przy komputerze i zgodnie z tradycją napisać dla skipol.pl relację z Jizerskiej 50. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu, klepałem w klawiaturę i kontrolowałem zegarek. W którymś momencie przyszło mi do głowy coś, czego w żadnym razie nie chciałem doświadczyć – olśnienie, że na ręce pokazuje mi się godzina po polsku, tymczasem w Estonii obowiązuje jedna strefa do przodu. Chwila przemyślenia, gorączkowe obliczenia i wynik: Guziński, jesteś spóźniony.

To się nie miało prawa stać.

guzinski

 

Zebrałem swoje rzeczy w kilka minut. Pobiegłem na przystanek, z którego odjeżdżały autobusy, a tam ani jednego. Pusto. Znalazłem w internecie telefon do organizatorów, odebrali i mówią, że na tę godzinę to jedyne, czym mogą służyć, to autostop, ale o ten oczywiście powinienem postarać się sam. Pomyślałem o taksówce, ale zdecydowałem, że pobiegnę na skraj miasta, dobre kilkanaście minut i wreszcie widzę przystanek. Zatrzymałem kogoś w sekundę.

– Błagam, niech mnie pan podrzuci do Otepää – wrzasnąłem do kierowcy pustego nieoznakowanego autobusu, równolegle pakując się bez pytania do środka.

– Dobrze się składa, bo ja właśnie z obsługi maratonu – usłyszałem.

Po drodze ubrałem wszystkie swoje rzeczy, w tym buty narciarskie. Nieprzydatne ubrania spakowałem do worka. Na rozgrzewkę nie było czasu, tyle tylko, że pędem poleciałem do miejsca, gdzie powinien znajdować się depozyt. Miałem dwie minuty do startu. Gdy dotarłem na trasę, zostałem sam, ale liczniki pomiaru czasu jeszcze zarejestrowały mój czip.

Euforia i adrenalina powiodły mnie po jeden z najbardziej wartościowych rezultatów w „karierze”. Skończyłem trzeci w swojej kategorii wiekowej.

 

Do samego Tartu można dostać się bardzo łatwo – samolotem przez Tallinn lub własnym autem, o ile strażnicy graniczni do spółki z policjantami na Litwie i Łotwie nie zedrą z ciebie ostatniej złotówki. Odnoszę wrażenie, że od czasów, gdy w krajach bałtyckich pojawiałem się przede wszystkim służbowo w sprawie kontraktów dla firmy, nic się nie zmieniło. A ile to było przygód i durnych rozmów, które zajmują czas! Najgorsza jest Łotwa, w której przyszpilili mnie najpierw w 1996 roku. Jechałem jako pasażer obok brata i zdaje się, że przekroczył prędkość o dwadzieścia kilometrów na godzinę. Zatrzymują nas panowie w starej ładzie, na głowie czapki uszatki i z pałkami podwiązanymi do pasa.

Zaczyna się:

– Dzień dobry, jestem taki a taki, stąd i stamtąd, panowie macie poważne kłopoty – usłyszeliśmy na wejściu. – Panowie przekroczyliście prędkość i sprawa trafi do sądu. Do momentu rozprawy i wyroku rekwirujemy samochód – ciągnęli swoje.

– Ale... jest piątek! – my zdziwieni, że przyjdzie nam u nich spędzić przynajmniej cały weekend albo dłużej. Nie było mowy, żeby ruszyć dalej. W aucie było wszystko, co potrzebne nam do pracy na miejscu zlecenia.

– Miłego weeken... – nie dokończył, bo zrozumieliśmy w tej chwili, że im zależy wyłącznie na tym, by się „jakoś” dogadać.

Mi wtedy było o tyle łatwiej, że byłem pasażerem, a nie kierowcą. Wysiadłem więc z auta, podchodzę i mówię: że brat młody, że narwany i jeśli trzeba, to ja się zaraz przesiadam za kółko i na pewno się jakoś dogadamy. Pamiętam te miny, gdy wyciągnąłem jakiś symboliczny banknot marek niemieckich. Swoich łatów pewnie w ogóle by nie przyjęli, a na te pieniądze oczy zaświeciły im się, jakby zupełnie łatwo poszło im załatwianie interesu, na który mieli nadzieję. Dzięki temu ja później mogłem załatwić swój.

– Nie przyciskajcie gazu za dwadzieścia kilometrów. Tam stoją nasi koledzy – na tyle okazali się życzliwi!

Ostatnim razem dowiedziałem się, że Łotysze zmienili już łady na jakieś nowsze samochody, ale że uszatki nadal są u nich w modzie. I że do tej pory nie wybudowali sobie porządnej drogi tranzytowej, co oznacza, że jeśli wjeżdżasz do wioski, to masz jechać 50 i ani kilometra na godzinę szybciej.

 

Jadę w nocy, w środku lasu, sam. Za mną nagle dźwięk syreny i niebieskie koguty, a ja bez wyjścia. Bo albo się zatrzymam i okaże się, że to przebierańcy i bandyci, albo będę jechał dalej i w efekcie zaczną do mnie strzelać. Wybrałem to pierwsze i z perspektywy czasu nie wiem, co było gorsze, bo tym razem panowie stróże byli już zdecydowanie bardziej perfidni. Nie pokazali mi żadnego pomiaru lub innego dowodu, ale stwierdzili, że ileś tam kilometrów wcześniej przekroczyłem prędkość na tyle dużo, że konfiskują mi samochód. Stara śpiewka – pomyślałem, ale tym razem nie było o czym dyskutować. Wiedziałem tylko, jak należy to z nimi załatwiać, ale ci na pytanie o sumę jeszcze bardziej się oburzyli. A ja swoje. Zrobiłem wtedy coś, co w większości normalnych państw skończyłoby się kajdankami i wizytą w komisariacie. Podchodzę do jednego, klepię go ręką po ramieniu i mówię: – Tu w dowodzie rejestracyjnym mam taką wkładkę. Sprawdź czy będzie dobrze i daj mi znać.

Sprzedali się za 50 euro. Straszne sku..., ale jak później miałbym im to udowodnić?

Kiedy wracałem, ustrzelili mnie na Litwie dziesięć kilometrów przed granicą. Nieoznakowany wóz, zanim mnie zatrzymał, siedział na ogonie przez kilka minut, ale wiedziałem już, że to łowcy okazji i zalepiacze budżetu. Miałem rację. Poirytowani, że jadę przepisowo, spytali o gaśnicę, o apteczkę, o narkotyki i masę innych spraw. Przeszukali, niczego nie znaleźli, wypuścili.

 

 

Wszystkie rozdziały dotychczas opublikowane na skipol znajdziecie TUTAJ.

 

-/-

Wy też możecie otrzymać „Dwadzieścia kroków po śniegu”. Książkę można otrzymać w podziękowaniu za wsparcie akcji Radia Gdańsk www.pomorzebiegaipomaga.pl  

Po wpłacie min. 24,90pl na konto fundacji otrzymuje się maila zwrotnego z informacją:

Dziękujemy. Jeśli wpłaciłeś min. 24,90 organizator akcji - Radio Gdańsk – chciałby wysłać w podziękowaniu książkę A.Guzińskiego “20 kroków po śniegu”.

Przy wpłacie min. 59 zł wysyłamy koszulkę biegową.