Kamil Stoch

Wrócił Stoch, wróciła normalność! Z normalnością wraca presja nakręcana przez nas wszystkich. Kamil Stoch wychodzi z lodówek, a sędziowie oceniający skoki powinni koniecznie do nich zajrzeć. Trochę lodu nie powinno im zaszkodzić.

 

Znakomite skoki, bitwa na odległości pomiędzy szokującymi młokosami i toczący się gdzieś w tle odwieczny bój z naturą, który koniec końców musiał uznać wyższość ludzkiej potęgi. Tak wyglądał pierwszy, trwający dwa dni konkurs Turnieju Czterech Skoczni. Wszystko byłoby dla nas obojętne, gdyby nie kapitalny powrót Króla... Kamil Stoch wrócił i wystarczyły jedynie dwa skoki, by uwidocznić przepaść dzielącą naszego Mistrza od reszty Polaków. Wynik osiągnięty w Oberstdorfie przerósł nawet samego Stocha, który przed zawodami myślał o zajęciu miejsca, gdzieś pod koniec pierwszej dziesiątki. Czwarte miejsce to najlepsza lokata, jaką udało mu się uzyskać w historii wszystkich jego występów w konkursie otwierającym Turniej Czterech Skoczni. To co jednak stało się w naszym kraju przerosło już chyba każdego. Kamil Stoch z miejsca stał się kandydatem mediów, a co za tym idzie dużej części kibiców do wygrania całego cyklu. Jak grzyby po deszczu zaczęły mnożyć się mniej lub bardziej trafne porównania do sytuacji Adama Małysza z sezonu 2000/2001. Orzeł z Wisły również w Oberstdorfie zajął 4 miejsce. A co było potem - wiemy wszyscy. Może w tej Stochomanii, która eksplodowała po drugim skoku Kamila, nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Kamil Stoch w tym sezonie oddał 10 (słownie DZIESIĘĆ) skoków na śniegu! Kojarzycie? 10 razy 90 km/h w dół po rozbiegu, dyszka wyjść z progu, mniej więcej 60 sekund w powietrzu i dziesięć telemarków. Dużo? Cholernie mało! Mniej więcej tyle skoków oddaje się podczas jednego weekendu Pucharu Świata. A nie przez półtora miesiąca i na jednej nodze.

 

W naszych mediach rozpoczęło się jednak tradycyjne pompowanie balonika, który jest domeną może nie tyle dziennikarzy, co ich przełożonych. Liczy się przecież klikalność, prawda? Wiadomo, że lepiej "kliknie się" Lepistoe, który mówi, że Stoch jest faworytem turnieju, niż słowa Stocha, by dać mu trochę spokoju i nie oczekiwać zbyt wiele, bo on sam od siebie jeszcze w tym momencie nie jest w stanie wymagać tego, co najlepsze. Nic tak bardzo mnie nie wkurza jak bezsensowne pompowanie balonika, którego Polacy są specjalistami. Ten sezon, może nie obfituje w dobre wyniki naszej ekipy, nie zmienia to jednak faktu, że po pierwszym czwartym miejscu Kamila w sezonie robi się szopkę, która na pewno nikomu nie pomaga. Stoch pytany o to, dlaczego w tym roku udało mu się przełamać fatum pechowej dotąd Schattenbergschanze, bez wahania w odpowiada, że to wszystko przez brak presji i wielkich oczekiwań, które w ostatnich latach paraliżowały go na tej skoczni. A jak wiadomo, jest to obiekt, który błędów raczej nie zwykł wybaczać…

 

W Kamila trzeba wierzyć, nie wolno jednak wymagać. Każdy skok, przynosi mu teraz nowe doświadczenia, pomaga oswoić się ze skocznią i obciążeniami dla operowanego stawu skokowego. Nikt nie wie jak Kamil zaprezentuje się w kolejnych konkursach. Turniej Czterech Skoczni to najbardziej morderczy tydzień w kalendarzu skoków, a Stoch dopiero puka do drzwi sezonu 2014/2015.

 

***

 

Na osobne trzy słowa zasługują jednak panowie oceniający skoki, bo coraz trudniej przychodzi mi nazywać ich sędziami. Kabaret związany z kosmicznymi ocenami za styl trwa już od dobrych kilku lat. No właśnie, zwrot kluczowy "za styl". Patrząc jednak na ostatnie lata, sędziowie przyznają oceny za odległości… Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że skoczek, który o kilka metrów przekracza punkt konstrukcyjny skacząc nienaganną techniką nie ma prawa liczyć na wysoką notę od sędziów, a zawodnik, który osiąga okolice hill size, to o ile tylko wyląduje w miarę dobrym telemarkiem, bez problemu uzyskuje "dziewiętnastki"?. Rozumiem, że w skokach chodzi o oddawanie jak najdłuższych prób, lecz nie jestem w stanie pojąć fenomenu przyznawania bardzo wysokich not skokom, które są na tyle długie, że zawodnicy pokracznie bronią się by nie zakończyć skoku na tyłku, tymczasem na tablicy wyników wyświetla się trzy razy 19 pkt. i dwa razy 19,5 pkt. Da się? No pewnie. Inna sprawa to ocenianie przez pryzmat nazwisk i miejsca na liście startowej… Sędziowie tak bardzo przywiązali się do dobrych ocen dla topowych zawodników, że żaden przeciętniak nie jest w stanie uzyskać porównywalnych not, przy analogicznym skoku. Zawsze zostanie oceniony niżej, bo nie ma nazwiska.

 

Jak już jesteśmy przy notach, to kto mi powie, jak do cholery powinien wyglądać skok idealny? Według miłościwie nam panujących sędziów takiego skoku nie oglądaliśmy od 5 lat… Konkretniej od próby Wolfganga Loiltza z 6 stycznia 2009 roku w Bischofshofen. Skoki narciarskie są chyba jedyną dyscypliną, w której "nota marzeń" przyznawana jest raz na pokolenie sportowców. Czy naprawdę przez ostatnie pół dekady, czyli ponad 150 konkursów, nie było skoków, które z czystym sumieniem moglibyśmy nazwać idealnymi? Dlaczego te "dwudziestki" są tak bardzo zakazane? Ostatnimi czasy parszywość tej oceny przełamywał jedynie Kamil Stoch, jednak nigdy nie udało mu się uzyskać noty marzeń, choć kilka razy na to bez wątpienia zasłużył.

 

Tutaj, należy wrzucić spory kamyczek do ogródka FIS-u, który z tą sprawą nie robi nic. Sędziowie od lat mają problem z interpretacją niektórych zdarzeń, lecz Światowa Organizacja Narciarska udaje, że nic się nie dzieje. Robią satyryczną, lecz nienoworoczną szopkę, która zamiast ciągnąć dyscyplinę na szczyt, sprawia, że staję się ona przaśna, a czasem wręcz groteskowa. Co jakiś czas pojawiają się głosy dotyczące zmiany liczby sędziów, bądź całkowitego usunięcia tego organu. Może to i dobry pomysł? Pożytku żadnego, problemów cała masa.

 

Piotr Majchrzak  | @MajchrzakP