Szczepan Kupczak po skoku na 119,5 m zajmował w pierwszym konkursie Pucharu Świata w Lahti wyśmienitą 8. pozycję. Dwie godziny później zszedł z trasy. - Gadać się nie chce jaki jestem słaby – mówił zrezygnowany w chwili, gdy Eric Frenzel znów wchodził na najwyższy stopień podium.
Michał Chmielewski: Miałeś rację, że wywiady lepiej robić przed, a nie po biegu.
Szczepan Kupczak: Daj spokój, gadać się nie chce. Co ja właściwie mogę powiedzieć? Nie mam formy, po kontuzji praktycznie nie istnieją mięśnie rąk. Nie było sensu dalej lecieć, zszedłem chyba po drugim pomiarze. Nic nie chce lecieć, nie ma z czego. Co ja tutaj robię?
Daleko skaczesz.
Super, rzeczywiście skok był konkretny, tylko że w kombinacji norweskiej są dwie konkurencje i jeśli jedna praktycznie teraz nie istnieje, to fajnymi skokami mogę sobie co najwyżej poprawić humor lub próbować z chłopakami ze skoków. Ale nie o to w tym chodzi, mi przede wszystkim nie o to chodzi. Dlatego jestem wściekły. W dzisiejszej kombinacji, żeby coś osiągnąć, być w czubie, to trzeba skakać jak niejeden skoczek i biegać jak niejeden biegacz. Stawka jest niewiarygodnie mocna, ja tu póki co nie mam czego szukać.
To teraz między wami przepaść?
Gdybym dobiegł, wypadłbym z czołowej 40. Byłem 8. po skoku, to chyba mówi wszystko.
Przed wypadkiem w Ramsau wszystko było inaczej, normalnie. Co tam właściwie dokładnie się stało?
Tam była przede mną większa kraksa, leżało kilku gości, zatarasowali większość trasy. Ja, dobiegając do nich, nie miałem już w zasadzie szans jakoś się wyminąć i uratować. Wypadłem z trasy na kompletnie zmrożoną ziemię. Bark był wybity, przemieścił się o 10 centymetrów. Miałem go prawie pod pachą, więc to była duża kontuzja. Myślałem na początku, że to na chwilę tylko, że za chwilę będzie można wracać do biegania, a może i do startów. Chciałem na Oslo być gotowy, ale nie było na to szans. To, że tutaj jestem, to i tak jest myślę sukces. Nie sądziłem w pewnym momencie, że tej zimy uda się w ogóle stanąć do zawodów.
Nic dziwnego, że z roztrzaskanym barkiem siła rąk spadła. Jak wtedy trenowałeś?
Miałem takie urządzenie, do którego podpina się rower i mogłem jeździć w domu. Chciałem w tym czasie skupić się na siłowni, robiłem jej dużo, ale chociaż poprawiła się moc, to teraz brakuje mi wytrzymałości. To widać teraz, ale coś trzeba było robić, bo siedzieć z załamanymi rękami to też bezsens. Mam teraz mocne nogi, ale ręce to jest masakra. Przyjdzie wiosna i zabieram się za nadrabianie tego elementu, bo żeby z chłopakami tutaj walczyć, to pchanie musi być co najmniej tak dobre jak moje skoki z dzisiaj.
Dobrze, że FIS dodał konkurs w Schonach na początku marca. Jest tej zimy jeszcze trochę czasu na poprawę wyników.
Dobrze, że to zrobili, bo był czas, że odwoływali nam przecież konkurs za konkursem. Ale czy będzie to miało dla mnie znaczenie? Zobaczymy. Na pewno chciałbym się jeszcze pokazać dobrze na skoczni, ale w biegach – nie sądzę. Nie ma tam dla mnie teraz miejsca. Jak widzę siebie teraz na trasie, to to jest inny człowiek, to nie ja. Przed kontuzją też nie byłem mocarzem w biegach, ale była we mnie wielka chęć walki, chciałem gonić rywali, wyprzedzać. A teraz to wszystko ze mnie uszło.
Może potrzeba Ci psychologa?
Trudno powiedzieć, nie wykluczam tego. Bo w bieganiu też głowa działa, trzeba wiedzieć z kim polecieć, na kim można się trochę przytrzymać, kto pociągnie tempo, w jakim momencie zaatakować. A ja teraz mam wrażenie, że to wszystko kompletnie straciłem.
W Lahti rozmawiał Michał Chmielewski