Dziś prezentujemy Wam drugą część wywiadu ze Stanisławem Ustupskim. Tym razem rozmawiamy na temat dawnych zgrupowań i porównujemy to z obecnymi warunkami. Poruszamy także sprawę wczesnego zakończenia kariery i ewentualnego prowadzenia obecnej kadry narodowej np. z Janem Klimko (na zdjęciu). Część ta dotyczy głównie spraw bieżących.
W uzupełnieniu wczorajszych informacji warto jeszcze nadmienić, że Stanisław Ustupski pomimo wczesnego zakończenia kariery jest 90. zawodnikiem Rankingu Wszechczasów opracowywanym regularnie przez Rafała Snocha. Dwie lokaty niżej klasyfikowany jest Tadeusz Bafia, a pozostali Polacy nie mieszczą się w dwusetce. Aby zobaczyć Ranking Wszechczasów 2013 kliknij TUTAJ.
Jeśli ktoś nie czytał pierwszej części wywiadu, to zapraszamy do lektury - WYWIAD [CZĘŚĆ 1].
Konrad Rakowski: Jak wyglądały przygotowania w Pańskich czasach? Jeździł Pan na zagraniczne zgrupowania?
Stanisław Ustupski: Ja nie mogę narzekać, bo myśmy przy Polu dobrze mieli. Przecież kolegował się z prezydentem Kwaśniewskim. Aleksander był za naszych czasów przewodniczącym GKKFiT, czyli w Głównym Komitecie Kultury Fizycznej i Turystyki. Później był przecież w Komitecie Olimpijskim. Także myśmy naprawdę mieli wszystko czego potrzebowaliśmy. Wszystkie plany Pola były zatwierdzane. Mieliśmy dobrze. Wszystkie wyjazdy jakie zaplanował w kraju czy za granicą mieliśmy dobrze zorganizowane. Pod tym względem było dobrze i treningowo zapewnione mieliśmy wszystko. Jeśli chodzi o sprawy techniczne, to byliśmy zawsze do tyłu, ale jeśli chodzi o zgrupowania, to nie mam prawa narzekać. Zawsze jakieś problemy były, ale tak jak mówię - sprzętowe. Jak nie kombinezony, to smary, to narty.
KR: Na czym polega dieta zawodników? Jak to wyglądało w Pana czasach?
SU: Dieta, to po prostu pieniądze jakie zawodnik otrzymuje za podróż w obie strony w zależności od kilometrów albo czasu podróży jaki jest do pokonania. Taka jednorazowa wypłata, ale nie za każdy dzień zgrupowania, a po prostu za podróż. Dawniej za naszych czasów dostawaliśmy dzienne kieszonkowe. To było około 15 marek za dzień. Coś zawsze można było zarobić.
KR: Kiedy patrzy Pan na treningi i przygotowania w obecnych czasach, to co sobie Pan myśli?
SU: Chłopcy często nie są nauczeni trenować. Naprawdę trzeba przelać trochę krwi i potu zostawić, żeby coś z tego było. Bo jak nauczysz tego za młodu, to zaprocentuje to w przyszłości. Musisz umieć upaść na kolana i nie poddać się. Organizm też musisz zmusić prawie że do kompletnego wyczerpania. Do padnięcia na kolana. Z tego wstać i iść dalej. Bo jak nie wstaniesz, to już koniec. Słabości każdy biegacz ma. Jak jesteś wytrenowany bardzo dobrze, to to przezwyciężysz. Jak byłem dobrze wytrenowany, to wystarczył kawałek zjazdu i potrafiłem to przezwyciężyć. Byłem świeży. To jest kwestia wytrenowania i nie poddawania się.
Rafał Snoch: Ale to też trzeba organizm zahartować.
SU: To trzeba uczyć od młodego. Tego już nie nauczysz seniora.
KR: Jakby to Pan porównał swoje warunki treningowe z obecnymi warunkami kadrowiczów do treningu?
SU: Ja bym to trochę inaczej organizował przy tych środkach. Niekiedy są te pieniądze bez sensu wyrzucane. Obserwując plany startowe, to też nie do końca się z nimi zgadzam, bo nie zawsze zawodnicy startują tam gdzie powinni.
RS: To czy w polskiej kadrze zawodnicy mogą narzekać na warunki do treningów?
SU: Moim zdaniem nie ma powodów do narzekania. Jeśli ktoś by narzekał, to by świadczyło o tym, że jest trochę rozpuszczony. To w sporcie nie jest dobra cecha. Ja nie raz mówię zawodnikom - przypomnij sobie jak się wychowałeś, nie chciej nie wiadomo czego. Najważniejszy jest normalny, porządny trening, a efekty przyjdą. Nie można mieć wszystkiego.
KR: A czy od razu po zakończeniu kariery chciał się Pan zając trenowaniem czy może miał Pan inne plany?
SU: Ja w ogóle planowałem jechać na Igrzyska Olimpijskie do Japonii. Wtedy to ja byłem w sile wieku i miałem dojrzałość jako sportowiec. Moim marzeniem było zakończenie kariery po IO w Nagano w 1998 roku. Nikt się mną nie zainteresował, zostawiono mnie samego. Próbowałem jeszcze gdzieś w klubie trenować, ale żona nie chciała żebym wyjeżdżał i ich zostawiał. Teścia miałem chorego, teściowa akurat zmarła po Igrzyskach Olimpijskich w Lillehammer. Tak mnie zostawiono, tak jakby zapomniano. Ja Wam powiem, że przez cztery lata, to ja się pozbierać nie mogłem. Nie raz koledzy czy sąsiedzi zaczepiali żonę - "gdzie ten Staszek się podziewa?". Czasami do Austrii wyjeżdżałem, bo z czegoś trzeba było żyć. Miałem braci, to tam pracowałem i jeździłem. Tak moje życie wyglądało. Kto wie jakby ta kombinacja wyglądała, jakby mi trochę pozwolono popracować z tą młodzieżą.
KR: O to miałem spytać, bo Jan Łowisz sobie chwalił współpracę z Panem, a Andrzej Gąsienica też wspominał o treningach z Panem.
SU: Przecież Jasia Łowisza to ja w ogóle nauczyłem biegać i zaszczepiłem go w kombinację. On tylko skoki uprawiał z trenerem Kaziem Długopolskim. Wyciągnąłem go w Polsce na chłopca do czołówki. Zaczął wygrywać po niecałym sezonie, a przecież chłopak na biegówkach nie umiał biegać. Jasiu to jest też mój chłopak, o ile mogę tak powiedzieć.
KR: Kiedy Jan Łowisz zaczął tak na poważnie z Panem trenować?
SU: To był sezon 2007/08. Chłopcy z innych klubów byli dużo lepsi od niego, a tu nagle im wyrósł rywal. A ja widziałem w nim potencjał, bo to silny chłopak. W domu nie ma siedzenia, bo i trzeba do lasu i gospodarkę obrobić. Do tego jest wytrzymały i uparty. No to co więcej? Tylko go teraz trzeba czegoś nauczyć i potrenować.
KR: A większy problem był ze skokami z czy z biegiem?
SU: Ze skokami Jasia był problem. Później go pilnowałem na skoczni i się w końcu chłopak przełamał. Bardzo dużo z nim rozmawiałem i ustawiałem, bo to jest ważne. Wprowadziliśmy trening mentalny. Rozmawialiśmy o koncentracji, myśleniu, żeby umiał sobie wyobrazić skok, żeby wszystko było jak najlepsze i tak to zaczęło iść. Dzwonił później do mnie i mówił: "Trenerze, już lepiej jest". A ja mu na to: "Jasiu jak wjedziesz na górę, to skoncentruj się trochę, zamknij oczy, wizualizuj ten skok, zdążysz skoczyć te 6-8 skoków, nie bój się", bo niektórzy to wjadą na górę i od razu jadą w dół, bez chwili zastanowienia.
RS: Jeszcze powrócę do tematu końca kariery. Pan kończąc przygodę ze sportem miał niecałe 28 lat. Było to po IO w Lillehammer. Jak to się wszystko stało? Pan normalnie czuł, że byłby Pan w stanie robić jeszcze lepsze wyniki?
SU: Pewnie. Ja przecież do olimpiady w Japonii się szykowałem. Jak usłyszałem, że mój kolega Stoliarow robi medal, to nie wiedziałem co powiedzieć. A on się przecież przy mnie uczył. Trochę się kumplowaliśmy. Jak się rozpadł Związek Radziecki, to oni też w pewnym momencie nie mieli zawodników. On jeździł sam i ja jeździłem sam i tak się trochę kumplowaliśmy. Lubił ze mną chodzić na treningi, bo wiedział, że go trochę podciągnę. I na następnej olimpiadzie widzę, że Stoliarow ma medal i sobie myślę "ojej". Ja jak miałem ponad 30 lat, to jeszcze w piłkę grałem i dwa mecze jednego dnia mogłem rozegrać. Do południa i po południu.
RS: W Val di Fiemme medal zdobył przecież Stecher, także to nie tak ważne ile człowiek ma lat, a jak się jego organizm znosi te starty.
SU: Ja się jeszcze dziś czuje tak, że jeszcze mnie korci żeby poskakać, pobiegać z chłopcami. Nie raz mi mówią "trenerze, gdzie to trener tak leci".
KR: No ale jak to się stało, że jednak Pan nie znalazł się w kadrze, bo przecież jakaś kadra istniała?
SU: Celej był kiedyś, Trebunia-Tutka też. Byli później zawodnicy, ale tak jak mówię - zapomnieli sobie o mnie, tak mnie zostawili, co mnie zabolało. Wtedy co skończyłem, to było to 75-lecie PZNu i nawet zaproszenia nie dostałem. I to tu w Zakopanem organizowali w Kasprowym.
KR: To od tak ktoś powołuje kadrę i może nie powołać najlepszego zawodnika?
SU: Nie wiem. Nie wiem. Do dziś mnie to zaskakuje. Tak mnie zdołowali, że jej. Człowiek się tak poniewiera i gdzieś tam szuka zarobku. Człowiek powinien się cieszyć jakimiś sukcesami, zawodnikami, że wychował coś. Przecież to jest moje życie. Nie raz to mi się płakać, tak chciało, że jej. W innych narciarskich krajach pewnie by mnie tak nie zostawili. Tym bardziej jakbym chciał iść dalej w kierunku sportu. W Niemczech czy w Norwegii się dba o byłych zawodników. Pewnie doświadczenia mają i je przekazują, szkolą.
KR: Czy jakby dostał Pan propozycję prowadzenia kadry, to chciałby się Pan realizować jako trener czy już teraz nie widzi się Pan w tej roli?
SU: Ja nawet pisałem w tej sprawie do prezesa Tajnera z którym mam dobre kontakty, choć też jakoś mnie unika. Szkoda mi tych chłopców w kadrze, bo to naprawdę fajni chłopcy. Martwi mnie, że już niektórzy myślą o zmianie dyscypliny albo tracą motywację. Trener i zawodnik muszą się uzupełniać - to trzeba czuć, aby wszystko zawodnikom przekazać. To tak z Panem Tadeuszem Kaczmarczykiem kiedyś się świetnie rozumieliśmy. Spotkaliśmy się na MŚJ w 1984 roku jak był w Norwegii. Podszedł do mnie, dał mi mówiąc szczerze 500 dolarów. Najważniejsze jednak były rozmowy, bo to nie chodziło o pieniądze. Ja nie chciałem nawet, bo zawsze mówili o mnie "skromny Stasiu". Mieć kontakt, rozmowa. Bo czułem jego, a on mnie czuł. Trzeba mieć podejście. Czasami bez słów ludzie się rozumieją. Nawet jakby trener miał złote plany, to i tak czasami może brakować tej więzi z zawodnikiem i odpowiedniego podejścia. Każdy organizm jest inny, każdy zawodnik jest inny i nie można trenować na jedno kopyto. Dzięki Panu Tadkowi Kaczmarczykowi i Panu Franciszkowi Gronowi robiłem postępy. Oni potrafili dać coś od siebie, bo trener musi mieć coś wewnątrz siebie. Chłopcy nie raz sami zaczepiają mnie, przyjdą, porozmawiają, zapytają mnie "jak się trenerowi podobało, jak to wygląda ". Niektórzy zawodnicy mówią, że jakby trener był, to by było inaczej. No ale tak jak mówię. Jakby była taka propozycja, to oczywiście, że tak. Ja nie jestem taki stary, żeby jeszcze chłopców nie wychować. Potrafię i chłopcom pokazać i biegać. Nie raz jeszcze w szoku są chłopcy jak im coś zademonstruję, że oni tego nie potrafią. Wszystko się da. Jasiowi Łowiszowi pewne rzeczy pokazałem, pewnych nauczyłem i zmobilizowałem. Mi się wydawało, że to zaprocentowało i procentuje, bo mamy kontakty nie raz jeszcze telefoniczne i pytają o to czy o tamto. Także ja ich tak mobilizuje troszeczkę.
KR: Podsumowując. Jakby ktoś Panu teraz złożył taką propozycję, to by Pan nie odmówił prowadzenia kadry? A może wolałby Pan być tylko konsultantem?
SU: No pewnie, że bym nie odmówił. Trzy lata temu napisałem pismo do PZNu, że chętnie bym pomógł i wcale nie muszę być pierwszym trenerem. Rozmawiając z chłopcami wiem, że nie mieliby nic przeciwko temu. Dałem taką propozycję, że chciałbym przekazać swoje doświadczenie. Chciałem się poświęcić dla kombinacji, bo najważniejsi są zawodnicy, a w drugiej kolejności myślałbym o sobie. Odpowiedzi nie dostałem, także nie wiem co o tym myśleć. Kiedyś były takie tłumaczenia ze strony związku, że Staszek alkoholu nadużywa. Choć oczywiście nie powiem, że zdarzało mi się, ale czy ktoś się kiedyś spytał "Dlaczego Staszek tak postępuje? Co się z nim dzieje?". To było po prostu łatwe wytłumaczenie, ale teraz uważam, że wciąż stać mnie na to, żeby jeszcze pomóc polskiej kombinacji.
KR: Czy ma Pan papiery na prowadzenie kadry? Prawnie czy regulaminowo nie byłoby problemów, żeby został Pan trenerem?
SU: Tak, mam papiery trenerskie, a klasę odpowiednią zawszę można zrobić.
KR: Jakby Pan podszedł do swojej ewentualnej pracy w kadrze?
SU: Zawodnik powinien być najważniejszy i taką zasadę miał Pan Tadeusz. Zawodnik, trener, a później działacze. Często bywa odwrotnie - działacze, trener, zawodnik, a jeszcze między zawodnikiem ktoś się znajdzie. Pan Tadek tak nauczył Austriaków, że zawodnik, to jest święta rzecz. Jak kiedyś będę trenerem, to najważniejszy dla mnie będzie zawodnik. No ale ciężko wprowadzić takie zasady. Nie raz trzeba chłopcom powiedzieć - pokaż, zmobilizuj się. Jak się załamiesz, to znaczy, że nic z tego nie będzie. Trzeba umieć wpływać na chłopców. Nie raz pogłaskać, a nie raz strzelić w dupę i nie ma zmiłuj się. Jak to się mówi bicza wziąć i zasuwamy, a nie raz pogłaskać, pośmiać się. Trzeba być kolegą i ojcem. Zwłaszcza z tymi młodymi chłopcami, ale najpierw trzeba poznać wszystkich chłopców. Takich młodych zawodników właśnie nie można się bać trenować. Tak jak Kacperek Kupczak, od małego był uparty, starał się dotrzymywać kroku Szczepanowi, a nawet go wyprzedzać. Wtedy zawsze mi się chciało śmiać i krzyczałem do niego "Kacperek daj spokój". Tak jak wcześniej mówiłem paru tych wychowanków miałem, bo i jeszcze Pyclika też.
KR: Czy aktualnie jest Pan trenerem w jakimś klubie?
SU: W tej chwili nie. Często pracuję za granicą.
KR: Wcześniej Pan trenował w Zakopanem?
SU: Pierwszą trenerkę zacząłem w Sokole Szczyrk. To było po tym bumie Adama Małysza, kiedy założyliśmy sekcję skoków. Wtedy były tylko zjazdy i rowery górskie.
KR: A później Pan znalazł się tutaj?
SU: Później nie trenowałem, miałem troszeczkę problemów osobistych. Wyjechałem na dwa lata do Francji. Później jak wróciłem, to w 2007 roku rozpocząłem treningi w Starcie Krokiew Zakopane. Przez 3 lata, współpracowałem m.in. z Kaziem Długopolskim. Potem znów nie było etatu. A tą ostatnią zimę przepracowałem w Wiśle, w klubie na Jagiellońskiej - Dokonałe Mleko. I też już jest po etacie. Byłem do końca marca. A tam też taką fajną grupkę stworzyłem. Kiedyś byli tam tacy bracia Zygmuntowicze.
RS: Janusz i Józef?
SU: Tak, ale był jeszcze taki starszy Robert, który trenował z Robertem Mateją.
RS: Ja pamiętam braci Zygmuntowiczów, jak po tych kilku latach zupełnej posuchy w kombinacji w Polsce byli w stanie przebić się do punktów w PŚ B, co wtedy było nie lada wyczynem. Ciężko wtedy było szukać jakichkolwiek pozytywów.
SU: Stefan Habas był ostatnim, który wygrał tutaj PŚB w Zakopanem, w 1997 roku. I wtedy do Zygmuntowiczów żadnych wyników nie było.
RS: Nie chcę skłamać, ale tej posuchy w polskiej kombinacji było chyba z osiem lat. Pamiętam jak zacząłem się interesować kombinacją w 1999r. i Kazimierz Bafia był 26. podczas MŚ w Ramsau, to od tamtego czasu nie było żadnych znaczących osiągnięć naszych zawodników. A przecież w historii mieliśmy wielu zawodników, co na IO/MŚ wchodziło do dziesiątki czy dwudziestki.
SU: Jak nie było jeszcze PŚ, to nasi zawodnicy potrafili sięgać po najwyższe lokaty w tych najważniejszych zawodach międzynarodowych (takich jak w Oberwiesenthal, Schonach, Reit im Winkl, Oslo, Falun). Mieliśmy pakę niesamowitą, tylko zawsze dopadał ich pech na tych najważniejszych imprezach. A jak już przyszły IO, to z trudem wywalczali miejsca w dziesiątce. Pamiętam jak w 1980 w Lake Placid Jan Legierski zajął 10. miejsce, a nie był z naszych najlepszy, bo i Długopolski, i Kawulok i Pawlusiak startowali od niego lepiej przed IO. Stefan Hula Senior zdobył brąz na MŚ w 1974 w Falun. A jechał tam jako rezerwowy. Postawił na niego Pan Tadek, miał nosa, umiał wyczuć zawodnika. Pan Tadek obserwował warunki i wiedział, że na skoki przyjdzie zmiana - będzie odwilż, a Stefan był "kopyciarzem" niesamowitym. Skocznia w Falun była bardzo wymagająca. Jak się tylko słabiej czułeś, nie miałeś sił w nogach, to nie było szans na dobry wynik. Zakopiańczycy mieli pretensję jeszcze.
RS: Za to, że zdobył medal?
SU: Nie, za to, że wystawili Hulę. A Pan Kaczmarczyk zaczął sobie kalkulować, oglądał prognozę pogody. Na skoki miała być odwilż, a na bieg miał wrócić mróz. Stefan słabiej biegał, ale jak przyjdzie mróz, będą szybkie warunki, to jak skoczy dobrze, to łatwiej będzie mu utrzymać dobre miejsce. I w ten sposób zdobył medal. A tak to nie byłoby medalu i żadnego zawodnika w dziesiątce. Ale taki trener jak Pan Tadek to rzadko się trafia. Podobnie jak ś.p. Górski w piłce nożnej. Potem się go pozbyli i jak Austriacy się dowiedzieli, że tutaj go nie chcą, to od razu go zaprosili do siebie i wyjechał do Austrii. Stworzył tam taką grupę, że jej. Pamiętam jak przywiózł tutaj Sulzenbachera na międzynarodowe mistrzostwa szkół sportowych, to Klaus wyglądał na nartach jak na szczudłach. Nie umiał ustać skoku, przewracał się tu.
RS: A potem został dwukrotnym zwycięzcą PŚ.
SU: Tak, a do tego medale MŚ i IO. Klaus super chłopak. To widać po chłopcach, bo jednak osiągają wyniki nie jakieś tam debile. Mądrzy, inteligentni, przede wszystkim nie zarozumiali.
RS: Jak tak z Panem rozmawiamy to da się odczuć, że ma Pan zadatki na bardzo dobrego psychologa. Rozumie Pan sytuację zawodników, wykazuje się Pan dużą dozą empatii. A ja uważam, że trener poza tym, że naucza i wymaga, powinien być kimś takim, co usiądzie z zawodnikiem, wysłucha go, zrozumie jego stanowisko i pomoże dobrać mu do jego umiejętności, dyspozycji, parametrów, odpowiednie metody treningowe.
SU: Zgadza się.
RS: I też każdego zawodnika trzeba w jakiś inny sposób motywować. Do jednego trzeba z batem, a do innego grzecznie.
SU: Można mieć złote plany, ale i tak się nic z tego nie zrobi, bo trzeba umieć podejść do każdego chłopca indywidualnie.
KR: Jaka jest wg Pana optymalna liczba zawodników w jednej grupie treningowej?
SU: Myślę, że szóstka to jest taka fajna grupka. Więcej już raczej nie, bo wtedy trener nie ma odpowiedniej ilości czasu aby poświęcić dostatecznie dużo uwagi każdemu zawodnikowi. Wtedy jest wewnętrzna rywalizacja o miejsce w drużynie. Czy nawet jak będzie jakaś kontuzja, to jest ktoś kto może wskoczyć na wolne miejsce. Ale trzeba mieć też dodatkowo, gdzieś z boku grupkę juniorów. Tak jak Pan Tadek stworzył grupkę juniorów sześcioosobową. Na niektóre zgrupowania brał nas ośmiu. 6 seniorów i 2 najlepszych juniorów. Także powinno to być w ten sposób moim zdaniem.
RS: Juniorzy powinni mieć punkt odniesienia jak to wygląda w kadrze seniorskiej.
SU: Tak i powinna być ta wewnętrzna rywalizacja. I jak to się mówi, ci najlepsi juniorzy powinni brać się za dupę tym seniorom, żeby oni czuli się zagrożeni. Nie może być tak, że jak się dostanie do kadry taki chłopak, to czuje się już jak gwiazda. A rywalizować nie ma z kim, bo kto z tyłu będzie z nim walczyć? Także on się o to miejsce swoje nie musi bać i wg mnie chłopcy też tracą przez to motywację. Musi być rywalizacja.
RS: No tak, ale gdzie tu jest idea sportu, jak taki zawodnik wejdzie do kadry, spoczywa na laurach i nie chce piąć się wyżej na tej drabinie swojej sportowej kariery?
SU: Tego trzeba też uczyć chłopców. Trzeba brać z nimi udział czynnie w treningach.
KR: Zmieniając temat. Pyclik jak byliśmy w ostatnim sezonie na PK w Wiśle, to trenował coś w klubie, no bo jednak wystartował w zawodach. Czy on dalej jeszcze trenuje?
SU: Pracuje z dziadkiem i tatą. Mają swoją firmę w Gilowicach, więc tak i trenował i pracował. Ale i tak jeszcze nie szło mu źle. Też miałem okazję z Michasiem pracować, uczyłem go pod kątem kombinacji. Dużo po górach z nimi chodziłem, jak byli tacy mali chłopcy. Jeździliśmy do Wisły, bo w Szczyrku tras nie było. Uczyłem ich wszystkiego. Michaś zawsze mi się podobał ze względu na to, że był uparty. Szkoda mi też go trochę. Brzydki upadek miał, trochę tą nogę tak niefortunnie złamał. Trzeba było dobrze popracować nad tą chorą nogą, żeby nabierała czucia jak ta druga. Moim zdaniem na pewno nie miał czucia takiego jak w tej drugiej. Kontuzja była dość poważna, nawet i nerwy troszeczkę pozrywane. Ale przecież to wszystko da się zrobić, bo wiadomo, że dzieciom wszystko lepiej się goi niż dorosłym.
KR: Czy miał Pan okazję startować z Janem Klimko czy jako zawodnicy się Panowie nie znali?
SU: Jako zawodnicy się znaliśmy i coś tam się kumplowaliśmy. O ile można powiedzieć o kumplowaniu się, bo kolegę tam miałem jednego. Nazywał się Frantisek Repka. Dosyć dobry wtedy dwuboista Czechosłowacki. Z Janem Klimko raczej z zawodów się znamy i znam go dosyć dobrze. Ja myślę, że z Jankiem we dwóch byśmy mogli dobrze podziałać jako trenerzy. Był to zawodnik solidny, ambitny i pracowity i takim człowiekiem jest. Źle na pewno nie chce i być może chciałby pewne rzeczy pozmieniać, ale nie zawsze to jest możliwe...
KR: Czyli z Janem Klimko mógłby się Pan dogadać i współpracować?
SU: Tak sobie myślałem nawet i proponowałem związkowi. Ja myślę, że z Jankiem byśmy się porozumieli. Przy moim doświadczeniu, ambicji i zaparciu i jego też, to byśmy coś stworzyli. To nie tylko ambicja, ale tez trzeba by było mądrze trenować. Na pewno byśmy stworzyli też otoczkę taka inną, bardziej rodzinną.
KR: Rodzinna to ta otoczka jest.
SU: (śmiech) Mówię oczywiście o grupie chłopców. Żeby oni się między nami dobrze czuli. Żeby widzieli sens swojej pracy. Jakbyśmy dostali Igrzyska Olimpijskie, to to by była nadzieja dla kombinacji, bo już by była presja, żeby osiągać wyniki. U siebie w kraju byśmy nie mieli zawodników, którzy by mogli wystartować? Nikt by na to nie poszedł.
RS: Po pierwszym sezonie pracy Jana Klimko w kadrze widać spory postęp w biegu. Niestety na skoczni można zaobserwować regres formy.
SU: Tak, bo Janko skakał tylko stylem równoległym. Nie miał do czynienia ze skokami od 1989 r. Wszystkie te nowinki techniczne są mu obce. On potrzebuje kogoś, kto się zna na skokach.
RS: Czyli uważa Pan, że z dobrym trenerem od skoków mogliby stworzyć ciekawy duet?
SU: Oczywiście, że tak. Uważam, że Janko to jest dobry trener, tylko potrzebuje kogoś, kto pomoże mu pociągnąć tą kadrę skokowo.
Ostatnia, czyli trzecia część wywiadu, ukaże się jutro w godzinach wieczornych.
W Zakopanem rozmawiali Konrad Rakowski i Rafał Snoch