szturc

O tym kto jest mistrzem, a kto uczniem i w jakich aspektach. O dzieciakach, które wybierają skoki i o przyczynach takich decyzji. O młodzieży, która w przyszłości – miejmy nadzieję – stanowić będzie siłę polskiej kadry. W Szczyrku rozmawialiśmy z jedną z trenerskich legend polskiego narciarstwa, Janem Szturcem.

 

Michał Chmielewski: Przyglądając się pracy Pana i Mateusza Wantuloka nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to trochę jak relacja mistrza i ucznia. Bardzo się mylę?

 

Jan Szturc: Trudno jest to oceniać z mojej perspektywy. To Mateusz jest pierwszym trenerem kadry, to na jego barkach jest opracowanie koncepcji treningów jego zawodników i – jak nie spojrzeć – to on jest za te plany odpowiedzialny. Nie do końca zgadzam się z tym porównaniem, chociaż może i z boku tak to trochę wygląda. Wantulok ma potężny zapał do pracy, energię, a poza tym wiedzę, którą śmiało wykorzystuje podczas zajęć. Już w tak stosunkowo krótkim czasie zdążył wprowadzić wiele nowatorskich i ciekawych rozwiązań, m.in. motorycznych. Ja może trochę mocniej jestem aktywny przy skokach, stąd to wrażenie o mistrzu i uczniu. My po prostu uzupełniamy wiedzę.

 

Stanowicie więc zespół w pełnym tego słowa znaczeniu?

 

Tak, i to nie tylko ja z Mateuszem, ale też innymi specjalistami. Zawiera się w tym na przykład współpraca z dr Michałem Wilkiem, który doradza ekipie w aspektach rozwoju siły i mocy. Ale nie tylko on. Bardzo dobrze działa także nasz serwis, fizjoterapeuta. Zdecydowanie sprzyja nam w pracy atmosfera, którą wokół kadry zbudowaliśmy. Chłopcy są zadowoleni, myślę, że to podstawa i fundament do rozwoju.

 

Z perspektywy szkoleniowej widać już efekty tego „ducha drużyny”?

 

Jak najbardziej. Co prawda trening to jedno, a zawody to drugie. Pierwsze sportowe efekty powinny być widoczne już zimą, chociaż uważam, że i latem ci startujący w Letnim Grand Prix zaprezentowali się całkiem przyzwoicie. Szczególnie ostatni konkurs w Oberstdorfie, w którym wszyscy zapunktowali, był dla wszystkich bardzo motywujący.

 

Jest Pan cały czas przy kadrze czy wasza współpraca przybiera raczej konsultacyjne formy?

 

Jestem cały czas, bardzo blisko i w stałym kontakcie z zawodnikami. Szczególnie z tymi, którzy są stąd, z Beskidów i trenują na miejscu, a więc z Pawłem Słowiokiem i Adamem Cieślarem oraz Szczepanem i Kacprem Kupczakami. Tylko Michał Gut-Chowaniec, który jest z Poronina, ma trochę trudniej – dołącza do nas tylko wówczas, gdy mamy zaplanowane jakieś działania kadry. Na szczęście jest na tyle sumienny, że nie mamy z tym faktem kłopotu.

 

Nie można chyba powiedzieć o tym lecie, że było przełomowe i fantastyczne, ale rzeczywiście wyniki chłopaków nastrajają optymizmem. Mimo wszystko nieśmiałe pukanie do strefy punktowej czy nawet do 2. dziesiątki w Pucharze Świata to wciąż nie są spektakularne sukcesy. Jak daleko jest jeszcze kadrowiczom do światowego topu?

 

Oczywiście, że chciałoby się nawiązać do dawnych lat świetności polskiej kombinacji, bo przez dekady przewinęło się u nas naprawdę wielu znakomitych narciarzy. Zawodnicy tacy jak Długopolski, Kawulok, Legierski, Pach, Hula... to była światowa czołówka i marzymy, by móc kiedyś dorównać do ich poziomu. Ostatnim naszym klasowym kombinatorem był Stasiu Ustupski, ale to już dwie dekady wstecz.

 

Przed nami – wiadomo – sezon, w którym nie ma imprezy docelowej i nie będzie de facto gdzie powalczyć o sławę i splendor, ale jest Puchar Świata, gdzie chcemy pokazać, że awans do czołowej 30. nie jest sporadyczny i przypadkowy, ale jest dla naszych zawodników normą. Praca, którą wykonujemy, nasze założenia i cele to jednak nie ten czy przyszły rok, ale igrzyska olimpijskie w 2018 roku. To tam będzie być może prawdziwa okazja, by zmierzyć się z wyczynami polskich narciarzy sprzed lat.

 

Każdy z kadrowiczów ma inną dobrą stronę, inne niedoskonałości, budowę ciała, potrzeby. W kombinacji chyba nie jest łatwo ustalić głównego programu treningowego dla wszystkich zawodników?

 

Kluczem do rozwikłania tej zagadki są specjalistyczne testy, które wykonujemy możliwie często i po kluczowych etapach szkolenia. Aby dzisiaj być czołowym zawodnikiem świata, trzeba mieć opanowane do doskonałości obie specjalności, a nie tylko jedną z nich. I chyba to powoduje największą trudność w uprawianiu kombinacji. Testy, o których mowa, robi się je raz na bieżni, czasem na nartorolkach, ergometrach. Dzięki tak uzyskanym wynikom otrzymujemy szereg szczegółowych informacji o chłopakach, a więc coraz lepiej ich rozpoznajemy. Kto ma jaką wydolność, kto jaką skoczność... po prostu możliwości. A później analiza i tu znów trzeba powiedzieć o dużej roli Mateusza. Uważam, że jest znakomitym fachowcem w aspekcie motoryki mimo bardzo krótkiego stażu trenerskiego. Wie dobrze, co, komu i w jakich dawkach zadać, by otrzymać pożądany efekt – postęp.

 

Rozmawiając o kombinacji norweskiej nie sposób nie spytać o kondycję tej konkurencji w rozumieniu światowym. Prezydent FIS przyznał, że MKOl zastanawia się nad wyrzuceniem jej z programu igrzysk. Marketingowo coraz więcej tracicie do skoków i biegów narciarskich, a to w erze mediów i sponsoringu niemalże priorytet. Czy nie mamy do czynienia z początkiem jej końca?


Kiedyś kombinacja norweska była darzona wielkim szacunkiem ze względu na to, jakich poświęceń wymagała od zawodników i jak wszechstronnych umiejętności. Bo skok a bieg to przecież zupełnie inne światy. Oczywiście, że nad wszystkimi zaangażowanymi w tę konkurencję spoczywa gdzieś widmo katastrofy. Widać gołym okiem, że dwubój to nie jest niestety to, co oferują kibicom same skoki i same biegi. Problemem jest, że każdy – a przynajmniej zdecydowana większość – woli iść w kierunku jednej specjalności, a u nas głównie do bardzo medialnych skoków. Dlatego że na wynik w skokach narciarskich trzeba zapracować inaczej i – z całym szacunkiem dla wysiłku skoczków – jednak mniej morderczo aniżeli w przypadku dwuboju i biegów. Tam na jakikolwiek sukces trzeba naprawdę harować nad wydolnością i nie dla wszystkich jest to bariera do przejścia. Niektórzy nawet mając predyspozycje do bycia świetnymi kombinatorami nie decydują się na to wybierając łatwiejszą ścieżkę. Ale nie ma się co dziwić.

 

Trzeba jednak podkreślić, że w tych krajach, które liczą się w stawce i stanowią jej międzynarodową czołówkę – a więc np. Niemcy, Austria, Norwegia – trend i moda na kombinację wcale się nie obniża, a zdaniem niektórych nawet wzrasta i powoli dogania skoki. W Polsce chcielibyśmy bardzo, by ta mentalność się zmieniała. Żeby młodzież przestała myśleć w kategoriach łatwiejszych ścieżek i większych korzyści, a zaczęła dostrzegać swoje największe zalety i mimo trudności dążyła do ich udoskonalania. Wtedy nastąpi rzeczywisty rozwój. I w mistrzostwach kraju nie będzie startowało 22 zawodników, ale co najmniej dwa razy tyle.

 

Jeśli rozmawiamy o frekwencji, nie sposób nie zapytać o wysyp dyskwalifikacji, którego byliśmy tu świadkami (rozmowa przeprowadzona między serią skoków a biegiem – przyp. MCh). Przepisy są nieubłagane, ale mimo wszystko dzisiejsze decyzje wywołały sporo negatywnych komentarzy. Czyja to wina?

 

To musi być przykre dla zawodników, którzy nie tylko ciężko trenują po to, by zmierzyć się z kadrą, ale też po prostu marnują dzień, pieniądze na dojazd i nocleg. Podobnie jest ze szkoleniowcami. Szkoda ich, ale staram się spojrzeć na to z innej strony. To są najważniejsze zawody w kraju i uważam, że powinna być podczas nich taka sama kontrola jak w przypadku konkursów Pucharu Świata. Być może zabrakło takich kontroli wcześniej, na przykład w na Pucharze Prezesa w Zakopanem, albo zwykłego ostrzeżenia, że będzie tak a nie inaczej. Trudno oceniać winę, chociaż formalnie to zawodnicy i ich opiekunowie odpowiadają za sprzęt. Łatwiej jest natomiast ocenić słuszność tych działań. Chociaż zostawiły niesmak, były potrzebne.

 

W Szczyrku rozmawiał Michał Chmielewski