andrzej pradziad

- Ani razu nie powiedzieli mi wprost, że mnie nie chcą. Daję sobie ostatni rok – mówi trenujący poza kadrą Andrzej Pradziad. W rozmowie ze Skipolem opowiada o klubowych realiach, roli trenera, oparciu w bracie i obietnicy, z której wywiązał się Apoloniusz Tajner.

 

Michał Chmielewski: Byłeś z kadrą na obozie w Szwecji, teraz pojechałeś z nią na Alpen Cup w Ramsau, paradujesz w strojach biegowych Polskiego Związku Narciarskiego. Coś nas ominęło?

 

Andrzej Pradziad: Do niedawna myślałem, że ominęło mnie. Po całym zamieszaniu wokół mojego braku powołania do kadry dostałem obietnicę od prezesa Polskiego Związku Narciarskiego, że mogę liczyć na wyjazd na pierwszy śnieg do Skandynawii. Nie odzywał się bardzo długo, w zasadzie do połowy października i myślałem, że zostałem na lodzie. Ale nie zapomniał. Odezwał się i potwierdził moje miejsce na wyjazd, w dodatku teraz na koszt związku jadę na zawody. Stąd ta cała historia.

 

Wcześniej było po staremu?

 

Trenowaliśmy sami, za obozy płaciliśmy sami i większość lata spędziliśmy w Zakopanem. Najgorsze, że ciągnąłem za sobą tę cholerną oponę, huczałem jak stara lokomotywa, zasuwałem jak głupek, a i tak z tyłu głowy była świadomość, że co bym nie robił, i tak jestem ten gorszy. Przynajmniej w oczach decydujących o składach kadr. Na obozach zwykle było miejsce dla wszystkich, tylko nie dla nas.

 

Ten wyjazd to tylko jeden weekend. Później wszystko wróci do normy.

 

W sobotę cała młodzieżówka, Ewelina Marcisz i Kornelia Kubińska startujemy w sprincie łyżwą, w niedzielę odbędzie się bieg na 10 km. Później mamy z trenerem zaplanowany przejazd do Livigno, a następnie kolejny Alpen Cup w Valdidentro. Po nim wracam do domu. I będę się bał, że w tych trzecich zawodach – na których już mnie nie będzie – wystartuje najsilniejsza obsada. Po Ramsau koszt spada już oczywiście na nas, ale i tak muszę prezesowi podziękować. Lepsze to niż nic.

 

Boisz się, dlatego że jak wystartują mocni, a nie będzie ciebie, możesz nie wypełnić kwalifikacji na młodzieżowe mistrzostwa świata do Salt Lake City.

 

Dokładnie, ale nie przeskoczymy tego. I jak się tak stanie, to wiesz, gdzie będą moje mistrzostwa? W Murzasichlu. Taka prawda. Już na drugi Alpen Cup trener dał ze swoich pieniędzy, na trzeci już nie damy rady. Będziemy jeździli na Slaviki, tylko że one są słabiej obsadzone. Nawet jak pojawi się kilku mocniejszych zawodników, to FIS punkty zaczynają się tam od 80. Więc jak tu robić 70. Mimo wszystko wierzę, że się uda i że zasady nominacji do reprezentacji będą czytelne.

 

Która to już próba zaistnienia w świadomości PZN?

 

Szósta i nie wiem, czy nie ostatnia. Nie wiem, skąd nabrałem tyle siły po ostatnim sezonie. Chyba poleciałem na złości, bo do 30 maja nie żyłem. Trener dzwonił o trening, to myślałem: a idźże. Poszedłem na trening i było po mnie, chciało mi się rzygać. Ale jakoś to minęło, pozbierałem się i jesteśmy gdzie jesteśmy. Nie mam pojęcia, co teraz będzie, ale nie ma co myśleć. W weekend zawody i okaże się, na co mnie stać. Podsumuję się wiosną.

 

Fanpage, którego jesteś bohaterem, zyskał dużą popularność. Jak próbowałeś wpłynąć na decyzję związku?

 

Prawdę mówiąc, nic nie robiłem, oprócz wpisu na Facebooku, w którym podsumowałem kilka myśli. Że jak to jest, skoro na 10 i 30 km jestem najlepszy z młodzieżówki, w sprintach wchodzę do finału jako jedyny niekadrowicz, jestem drugi w rankingu, a nie mam miejsca nawet w zapleczu? Trener pojechał do Krakowa wpłynąć na działaczy i usłyszeć chociaż argumentów. Nic nie wskórał. A strona, o której mówisz, nie jest prowadzona przeze mnie, wiele treści publikuje się tam bez mojej kontroli. Ponoć przez kilka tygodni generowała duży ruch. Najgorsze jest to, że nikt z decydujących nigdy nie powiedział mi wprost ani słowa. Nikomu nigdy nie podpadłem w niczym prócz lepszych wyników od kadrowiczów.

 

Potem wynikła zabawna sytuacja. Ogłoszono, że do kadr będzie drugi nabór i że szykuje się niespodzianka. Wszyscy pomyśleli: Pradziada biorą. No i wzięli, tylko że siostrę. Jak sobie radzi?

 

Jest bardzo zadowolona, bo mają mnóstwo obozów. Ja miałem tylko trzy, oni znacznie więcej. Ma dobre warunki, bezpieczeństwo, opiekę, zaplecze, nie martwi się o pieniądze. Ma urozmaicony trening, rozwija się.

 

A Ty?

 

COS i COS, i COS, i COS... Monotonia na dwukilometrowej pętelce. Za wszystkim biega mój biedny trener Jerzy Leśnik, za co mu serdecznie dziękuję. Gdyby nie on, to już byś mnie na trasie nie zobaczył. To nie tylko trener, ale i wspaniały człowiek, zaangażowany na sto procent. Bo coś jeszcze chcemy, mamy swoje ambicje i razem do nich dążymy. Dzięki temu, że mam wyniki, studiuję na AWF i dostaję stypendium. I oczywiście firma brata jest już drugi rok moim sponsorem. Dzięki niemu mam na przeżycie. Jest jeszcze Kuba Szostak. Dzięki niemu moje ciało jeszcze jest całe, bo po dwunastu latach biegania dopiero dostałem profesjonalny masaż sportowy. Mój biedny piszczel zaczął się o to upominać, Kuba mnie ponaprawiał.

 

Wychodzę naprzód. Przychodzą mistrzostwa Polski. Spierzesz w nich kadrę?

 

A jak o tym ładnie napiszesz? (śmiech). To bardzo trudne pytanie. Musisz wziąć pod uwagę to, że miałem trzy obozy. Że 80 procent treningów zrealizowałem w jednym miejscu, że nie mam dziesięciu trenerów od siły, fizjologii i tym podobnych. Że nie mam serwismenów i budżetu, ale mam wielkie serce do walki. I kadrę spiorę.

 

Rozmawiał Michał Chmielewski

fot. Facebook