Pokorna, dojrzała, i - mimo Cudu Bożego, jak sama określa brązowy medal MŚ w Falun - jeszcze niespełniona. Sylwia Jaśkowiec w jednej z największych rozmów w historii naszego portalu. Polska biegaczka opowiada m.in. o polskim szkoleniu, kontuzjach, widokach na przyszłość i Teamie Wierietielny, gdzie nie ma miejsca na słabość. Część druga - ostatnia.
Michał Chmielewski: Po 2010 roku w którym momencie pojawiła się myśl, że jednak uda się wrócić do nart?
Sylwia Jaśkowiec: Nie pamiętam, nie od razu, ale wiem, że zdecydowało o tym moje nastawienie i wsparcie od mnóstwa osób. Zżyłam się z rehabilitantami, zastąpili mi drużynę sportową. Stali się częścią życia, mając niesamowitą pasję i dryg do pracy z pacjentem. Ich nagrodą był uśmiech na twarzy, który stopniowo zacierał łzy. Dzięki ich mobilizacji było łatwiej podejmować codzienny wysiłek. Pamiętam dobrze jak go stopniowaliśmy. Najpierw uczyłam się zginać, prostować, potem kolejne cele: pierwsze ćwiczenia siłowe, najpierw ze zwykłą listeweczką, następnie drobne ciężary. To była bardzo długa, ciężka i kręta droga. Ale to na szczęście już pomału zaciera się w pamięci, bo czas gonić marzenia.
Rehabilitanci w którymś momencie stali się przyjaciółmi?
Prawda, że piękne to w życiu, gdy na każdym jego etapie spotykamy wartościowych ludzi? Możemy brać od nich, co najlepsze i dawać to samo z siebie. Nabieramy doświadczeń, uczymy się nowych rzeczy, podejścia, mentalności... Nieważne, co nam się przydarza, bo istotniejsze jest to jak sobie z tym radzimy. To jak z bólem w treningu – może być do niego dwoiste podejście: negatywne na zasadzie, że po co mi to, tyle mnie boli, albo: teraz dam z siebie więcej, na zawodach będzie lżej. Boli, ale jak to rzeźbi moją psychikę! No i tak samo jest z problemami w życiu. Można do nich różnie podchodzić.
Mam jednego kolegę tak ideologicznie podchodzącego do życia. Ale takiego drugiego sportowca, przyznam szczerze, nie znam żadnego.
(śmiech) Wszystko, co ci się zdarza, ma jakiś przekaz. Albo pozwalamy się puścić z nurtem rzeki, albo idziemy do źródła.
Jakuszyce 2016, luty, pierwszy start po ostatniej kontuzji. Był dreszczyk? Ten przyjemny stresik jak za czasów juniorskich? Momenty powrotów po dłuższej przerwie można przyjmować różnie.
Odkąd pamiętam, pierwsze starty – mam na myśli te listopadowe, a nie po kontuzjach - dodawały mi adrenaliny. Budującej, gdzie niezależnie od wyniku działałam na pełnej sprężynie motywacyjnej. Szukasz wtedy tej informacji: gdzie ty jesteś z formą, w jakiej są rywale? Na mistrzostwach Polski w marcu było tak samo, w lutym na Pucharze Grupy Azoty też, ale tam akurat biegałam PK, bo dzień wcześniej trzeba było zaliczyć łyżwę, na którą było jeszcze za wcześnie. Mimo to atmosfera startu była świetna. I ta możliwość ponownego chłonięcia biegówek od środka... To mi pokazało jak mocno pochłonięta nimi jestem, jak tego potrzebuję. Czasami jest się zmęczonym sportem, ale szybko zaczynasz tęsknić, zwłaszcza gdy zdrowie każe pauzować.
W Pani wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” padło porównanie do wiecznie zdrowej Jessie Diggins. Tli się gdzieś żal lub zazdrość? Trener Cempa przyznał, że zdrowie Sylwii, chociaż reperowane, już nie będzie takie samo.
Mam ograniczenia i urazy, których już nie przeskoczę. Już nie będzie to taki sport i przygotowanie do wysiłku jak w poprzednich latach. Sama świadomość, że muszę na coś uważać, to nowe dla mnie wyzwanie, bo muszę zaakceptować taki stan, by nie zblokować się psychicznie na zasadzie: czegoś nie mogę, a oni tak, więc będą lepsi. Co do Jessie – to raczej nostalgia, bo to dla mnie punkt odniesienia. Pamiętam moment z Liberca 2009, kiedy z USA liczyła się jedna jedyna Kikkan Randall. My wtedy miałyśmy ekstra wynik w sztafecie. Siedem lat i jak się role odwróciły?
Trzy edycje MŚ później medal zdobyła nawet Caitlin Gregg. Ale Pani też w tym biegu była blisko!
Tak, ale tylko na pierwszym kole, zanim się nie zmieniły warunki. (śmiech) Caitlin miała wtedy ogromnie dużo szczęścia, ale to też trzeba umieć wykorzystać.
Ustawiam czasami siebie i Jessie w jednej linii, porównuję, ale szybko dochodzę do wniosku, że tak nie można. Ona idzie ciągiem, w cugu, nie ma żadnych kłopotów. Ma tę idealną sytuację, że kończy jedną zimę na określonym pułapie i przygotowania do kolejnego zaczyna już z tego wysokiego. To schody na szczyt, wspaniałe. A ja? Wchodzisz, spadasz. Wchodzisz, spadasz. Ale jak to mówią, póki walczysz – jesteś zwycięzcą, choćby wobec siebie samego!
Jest Pani w stanie dojść w tym roku na schodek z napisem „październik 2015”?
Nic nie powiem, bo nic – oprócz tego, że mam skierowanie na następną operację – nie wiem. Tylko że pójście na nią teraz byłoby równoznaczne z podpisaniem rezygnacji z biegania, bo po stracie kolejnej zimy nie zdążyłabym już do igrzysk. Postanowiłam zaryzykować, ale z mądrością, wyczuciem. Mam nadzieję, że z kontrolą lekarską sytuacja będzie opanowana.
Czyli bardziej Korea niż Lahti?
No jasne! Priorytety są ustalone, ale droga na igrzyska wiedzie przez Finlandię.
Jakie dokładnie ograniczenia będą w treningu? Czegoś już nie będzie można?
Przede wszystkim muszę operować lewy i prawy bark, ale odkładam to. Uszkodzenie wpłynie na trening siłowy, ukierunkowany, w zasadzie na każdy. Muszę być roztropna i reagować na każdy impuls bólowy dochodzący z miejsca urazowego. Sygnalizować, komunikować z fizjoterapeutom i starać się zwalczać mojego „wroga” jak tylko się da.
Rok poza Pucharem Świata spowodował, że temat team sprintów z Justyną się już wypalił?
Tego nie wiem, to bardziej od niej zależy, zresztą zawsze od niej zależało. Byłoby fajnie, chociaż ja też muszę czuć, że jestem w gazie, w gotowości do solidnych startów. Z drugiej strony, nastawiam się też na to, że któraś z dziewczyn osiągnie lepszą formę ode mnie. I wtedy nie powinno być sentymentów – biegnie lepsza.
Krąży pewien mit, że rozstałyście się po Falun, bo nie pasowały charaktery.
Powiadają, że w każdej legendzie jest ziarnko prawdy.
Bywają momenty, że jesteś zdeterminowany na cel tak bardzo, że zapominasz o drugim człowieku. A w tej grupie determinacja była na niewyobrażalnym poziomie, było ją czuć każdego dnia. To pokazuje jak wiele można znieść na drodze do celu. Możesz być słabszy, ale jeśli chcesz dojść, gdzie zaplanowałeś, braki i nierówności możesz zastąpić głową i charakterem. Poza tym... ja też jestem trudna.
Z perspektywy czasu można powiedzieć, że to była taka wymagająca roczna szkoła?
Szkoła może nie, ale na pewno doświadczenie jak żyją elitarni zawodnicy. Przekonałam się, że tam nie ma miękkich ludzi, bo w tej dyscyplinie, żeby być na takim poziomie, trzeba przez lata pokonać bardzo wiele trudności. Tacy sportowcy to indywidualiści, a nawet indywidua. Jest też inna rzecz – pracując w grupie, uczysz się zauważać jej potrzeby, współgrać, w większości musisz sam się też dopasować. Tam, w tak małym teamie, liczył się indywidualizm.
Gdyby mimo wszystko można było dalej tam być, na przykład ze względów sportowych, to chciałaby Pani?
Gdyby była taka możliwość – jak najbardziej. Na przykład ze względu na szkołę charakteru. (śmiech) Cóż powiedzieć, wszystkiego trzeba w życiu spróbować. To ubogaca. Mam pewność, że nasz medal nie wziął się z niczego, chociaż ja uważam, że spadł mi z nieba, ale... był okupiony wielką pracą, wielkimi wyrzeczeniami, częstym zaciskaniem zębów.
Kto wymyślił plan „medal w Falun”?
Jedyne, co zrobiłam, to intuicyjne spytanie o możliwość wspólnego treningu. Sądzę, że ta analiza szans, za i przeciw, wykorzystania mojej obecności do czegoś... to już przegadali między sobą trener Wierietielny i Justyna. Przyznaję, że nie do końca spodziewałam się zgody z ich strony. Może to był specyficzny czas? W sumie dla mnie na pewno, bo trener Ivan opuścił nas jako grupę, a dla Justyny był to czas stawania od nowa na nogi. W normalnych realiach mogłoby nigdy nie dojść do tego przyłączenia. Wyszło coś pięknego, wyszło najlepsze podsumowanie tego naszego wspólnego roku.
Jako narciarka, ale przede wszystkim osoba po takich przejściach, poczuła Pani coś wyjątkowego na mecie?
Cud Boży, tak – to było to! Ale podeszłam do tego bez egzaltacji. Życie mnie nauczyło takiej pokory, że czy stoisz, czy leżysz – musisz być czujnym. Jasne, była radość, ale wolę stabilność emocjonalną, wyrównanie. Jasne, że lubię humor, żarty, radochę z życia, jak sobie popłaczę, to też się nic nie stanie. Ale wolę balans niż skrajności. Na drugi dzień i tak trzeba iść do roboty. Pewnie będąc topowym sportowcem, zachowujesz się inaczej, bo masz ciągłą potrzebę udowadniania sponsorom czy kibicom swojej wartości. Próbujesz budować legendę, a to straszne brzemię. Dla mnie to był dopiero pierwszy taki sukces, ja tylko wyszłam z cienia. Przeżycie super, na nic bym go nie zamieniła...
Jak to, na srebrny!
Czy wy ze strefy dziennikarzy widzieliście jak Stina (Nilsson – przyp. Mch.) mnie dojechała? Jak jakiś huragan! Na przeciwległej prostej miałam nad nią jeszcze dwadzieścia metrów przewagi, potem podbieg, zjazd i z zakrętu wyszłyśmy nagle już prawie równo. Jest niesamowita, tym bardziej, że nie miała też jakiejś mega dyspozycji – wszystkie cierpiałyśmy. Miała walkę, i to ciśnienie, że u siebie, ale... publika robi swoje. To uskrzydla, bardziej tolerujesz wysiłek. To amok, narkotyk.
O tak, w Szklarskiej Porębie tuż przed igrzyskami z tego amoku prawie wyszło podium. Pięknie wtedy było, wspaniały finał.
Działo się, faktycznie tak mało, kurcze, zabrakło! Biegnę piąta, za mną Vesna Fabjan, a przed nami nagle kraksa Szwajcarki i Jessie Diggins. I to tuż przede mną. Też w nie prawie wpakowałam, jakimś trafem udało mi się je minąć, ale praktycznie stanęłam do zera, a Vesna nic na prędkości nie straciła, miała piękną sytuację. Jak przede mnie przeszła, to już nie miałam jak jej dogonić, byłam kompletnie wybita z rytmu. Nie zapomnę tej adrenaliny: jest szansa, ciśniesz, ciśniesz! Zabrakło. Nie wiem czy będę miała jeszcze okazję pobiec w polskim Pucharze Świata. Chciałabym.
W Spale rozmawiał Michał Chmielewski