jaskowiec

Pokorna, dojrzała, i - mimo Cudu Bożego, jak sama określa brązowy medal MŚ w Falun - jeszcze niespełniona. Sylwia Jaśkowiec w jednej z największych rozmów w historii naszego portalu. Polska biegaczka opowiada m.in. o polskim szkoleniu, kontuzjach, widokach na przyszłość i Teamie Wierietielny, gdzie nie ma miejsca na słabość. Część 1.

 

Sylwia Jaśkowiec: To jest Twoja pasja? Pisanie? Bo mówisz, że byłeś chwilę tyczkarzem, a tu taka droga...

 

Michał Chmielewski: Nie od razu tak było, bo za dzieciaka marzyłem o pracy w telewizji. Ale polubiliśmy się z klawiaturą.

 

A powiedz... studiujesz to czy coś innego? Czy zajmujesz się już tylko pisaniem?

 

Kończę za rok dziennikarstwo. Najpierw byłem we Wrocławiu, teraz w Warszawie. Tam na dobrą sprawę dzieje się wszystko, co związane z branżą... Ale stołeczny uniwersytet to nie był dobry wybór. O ile na licencjacie dobrze się bawiłem nauką i korzystałem z doświadczeń naprawdę świetnych prowadzących, to teraz mam wrażenie, że to wszystko we mnie zabijają.

 

Co takiego było we Wrocławiu, że Ci się podobało?

 

Pokazywali nam praktyczną stronę dziennikarstwa: nagrywaliśmy materiały wideo, były warsztaty prasowe, prowadziliśmy audycje w radiu, komentowaliśmy wydarzenia sportowe. Chciało się przychodzić.

 

Nie myślałeś o radiu?

 

Myślałem. A dlaczego Pani pyta?

 

Dla mnie niesamowity jest Tomasz Zimoch. Jako komentator radiowy jest złotousty, ma w sobie mnóstwo polotu, potrafi idealnie zbudować napięcie. Myślę też, że on szuka w sportowcu najbardziej budujących momentów, nie jest dziennikarzem sukcesu, a tych nie brakuje. Potrafi dotrzeć do sportowca. Czy to w czasie nagrywania materiału, czy poza – przy luźnej, swobodnej rozmowie. Ale to tylko moja opinia, że to uosobienie wzorca dziennikarza radiowego.

 

 

Nie wszyscy są nim tak zachwyceni. Przyzna Pani, że merytorycznie z jego potoku słów na antenie wiele się nie dowiadujemy. Na przykład w Soczi: zamiast tego ile skoczył konkretny zawodnik, słuchałem bodajże o rybitwach wyskakujących z oceanów!

 

Ale są emocje! Masz wrażenie, słuchając go, że jesteś w środku tej akcji! To jakiś folklor, ja to chwytam. Każdy szuka też w takim komentarzu czegoś innego, a sport daje tyle dobrego klimatu, że fajnie jest czasami coś przemycić do relacji.

 

Słuchała Pani komentarza do swojego medalowego biegu w Falun?

 

Szczerze? Raczej nie mam na to czasu, może czasami, ale już sporo po fakcie. Nie czytam też wywiadów, relacji, komentarzy, no chyba że ktoś mi je podsunie pod nos. Ale przyjdzie jeszcze w życiu czas na takie wspominki, póki co patrzę naprzód. Wyjątkiem jest odtwarzanie nagrań z biegów pod kątem ich analizy.

 

Z wyciszonym głosem?

 

Nie muszę nawet wyciszać, bo moja głowa robi to sama... Jak oglądam biegi, nieważne czy z moim udziałem, to uwaga jest maksymalnie skoncentrowana na detalach. Oceniam błędy, taktykę, więc tło dźwiękowe nie trafia. Sama sobie komentuję.

 

Jak prawdziwa indywidualistka. Pisali tak o Pani w niejednym tekście. To prawda?

 

Myśle że tak, zwłaszcza gdy wierzę w sukces przedsięwziętej misji. Ale nie przeszkadza mi praca w grupie, jak teraz, kiedy stoimy u progu próby stworzenia systemu szkolenia przyszłych – mam nadzieję – championów. A ku temu ważne jest, by mieć wspólny cel i kierunek. W ogóle uważam, że w Polsce brakuje spójności w działaniu. Mamy taką mentalność, że pracujemy na siebie, zgarniamy pod siebie, bez szerokiej perspektywy. Niewiele jest w tym światku osób, którym na sercu leży wspólne dobro. A sport to dobro narodowe – wszystko powinniśmy podporządkować temu, by funkcjonował jak najlepiej. Niezależnie od tego czy jest się ze Śląska, z Małopolski, czy jeszcze skądś indziej.

 

Kadra po nowemu zakłada taką drogę. Ma szansę na sukces? Nie pytam tylko o rezultat sportowy, chociaż to zmierzyć najłatwiej. Ale osiągnięciem byłoby też przecież zbudowanie poczucia wspólnoty, wytyczeniu dróg, komunikacji, zaufania...

 

Za wcześnie, by o tym mówić. Jest bardzo dużo ludzi do ogarnięcia. Nie mam złudzeń, że zanim ten organizm się dotrze, minie mnóstwo czasu. Fajnie, że trenerzy dołożyli starań, by sztab szkoleniowy się rozrósł. Przybyło trochę specjalistów, chociaż nie jest możliwe, żeby wszyscy od razu na ich obecności skorzystali po równo. W kolejnych miesiącach dowiemy się co, gdzie i jak działa. Ustali się naturalna hierarchia, role w drużynie: zawodowe i towarzyskie. Nikt z nas nie ma jeszcze doświadczenia, by ogarnąć tak dużą grupę. Jak dotąd były podziały: męska, żeńska, młodzieżowe dwie. A tu nagle trzydzieści osób naraz! Jak tu zorganizować obóz, masaże, odnowę, miejsca w hotelu? To będzie bardzo trudne, ale nie niemożliwe.

 

Jakie będzie największe wyzwanie dla nowego sztabu?

 

Indywidualizacja zajęć. Dla tylu osób naraz to duża sztuka. Różny mamy przecież staż treningowy, wiek czy nawet liczbę lat w styczności z kadrą. No i różne umiejętności. Tego nie da się wrzucić do jednego worka. Trenerzy będą musieli główkować, bo każdy z nas na przestrzeni najbliższych miesięcy będzie miał chcąc nie chcąc inne potrzeby. Mimo wszystko zakładam, że trzeba być otwartym, a nie obstawać przy stereotypach czy obawach. Ale to jakie zawiążemy więzy na linii zawodnik-trener, będzie miało kluczowy wpływ na wyniki tej współpracy.

 

Jest Pani cierpliwa?

 

Teraz hasło „cierpliwość” jest u nas na topie! Trenerzy mieli w Spale konferencję z udziałem Norwegów i Knut Nystad mówił, że to podstawa. No to jak tak mówił, to tak trzeba! (śmiech)

 

Wierzę – Adam Kwak i Wiesław Cempa mówili mi o tym co najmniej kilka razy! Ale mam wrażenie, że takich słów powinni posłuchać nie tylko trenerzy, ale i działacze. Te ciągłe zmiany szkoleniowe u was...

 

Aż chciałoby się zapytać czy inni też mają takie problemy...

 

Poprzednicy Wiesława Cempy i Janusza Krężeloka nie dostali szansy nawet na wyciągnięcie wniosków ze swojego pierwszego podejścia. Brakuje nam cierpliwości w długofalowym działaniu, więc jak wierzyć, że teraz będzie inaczej?

 

Rok to strasznie mało w sportach wytrzymałościowych. Jeśli chodzi o grupę kobiet, Miroslav Petrasek nie miał nawet szansy się wykazać, bo ta się rozpadła zanim zaczęła się zima. To osłabiło morale. Zostali mu tylko panowie, przejęli odpowiedzialność. I presja rosła. Uważam, że to był bardzo dobry szkoleniowiec i że spodziewał się szkolenia perspektywicznego. Ale decyzje zapadły inne i rozpoczynamy sezon ze staro-nowymi wyzwaniami. Muszę przyznać, że w trakcie rekonwalescencji dostałam ogromne wsparcie nie tylko od Grupy Azoty, ale też od trenera Cempy. Nie odmówił mi pomocy, dlatego łatwiej było mi podjąć rehabilitację połączoną z treningiem narciarskim. Jechaliśmy do Szczyrbskiego Plesa, Zakopanego... Człowiek zaczynał z kulami, potem próbowało się na sledge'u, krok po kroku do pełnej sprawności. Dostałam od niego naprawdę duże wsparcie.

 

 

Narciarz, który przerabia tylu trenerów, jest bardziej doświadczony? Mając tyle wspomnień i testów różnych ćwiczeń przeprowadzonych na sobie, czuje się Pani bardziej świadomym sportowcem? Widzę taką sytuację – trener mówi: zróbmy XYZ. A Jaśkowiec na to: nie, przy ZXY będzie lepiej.

 

To co proponują mi trenerzy i co mi odpowiada to rozmowa i dialog. Jeżeli realizujemy trening zadaniowy, to ustalamy jego cel, analizujemy moje doświadczenia z przeszłości, ale też przypominamy sobie samopoczucia po konkretnych cyklach przygotowawczych. Lubię dużo gadać na tematy treningowe i szkoleniowo-metodyczne. Jestem ciekawska. Muszę wiedzieć co mi da moja praca – nie ma tak, że idę i bezmyślnie haruję. Generalnie, jeśli są jakieś rzeczy, które muszę powiedzieć o swoim organizmie i jego reakcji, mówię je i to znacznie ułatwia współpracę oraz buduje zaufanie do szkoleniowca. Taki układ pracy jest super.

 

Bycie ciekawym – nie wszyscy to mają. Solidny fundament dla przyszłości w roli trenera. Czyż nie?

 

Eksperyment, w który od tej wiosny weszliśmy jako kadra, to też coś nowego dla mnie. Pomyślałam, że człowiek jak dotąd czerpał tyle lat wiedzę, więc może czas nauczyć się tą wiedzą dzielić z młodszymi? Są z nami znacznie młodsze ode mnie dziewczyny. To idealna baza, żeby zbudować własny warsztat, ucząc się od trenerów, którzy siedzą w tym pół życia. Nie wiem jeszcze czy to dla mnie, ale im więcej alternatyw w życiu, tym spokojniejsza głowa.

 

W Falun zagraniczni....

 

O rany, kiedy to było.

 

dziennikarze dużo o Panią pytali. Szła więc opowieść o wypadku nartorolkowym, długiej rehabilitacji, powrocie, Oberhofie, treningach z Justyną. Mówili słusznie: silna babka. Prywatnie też?

 

Moje historie wychodzą poza sport i są różne – jak u wszystkich. Życie czyni człowieka twardym. Nie jestem może jakimś hardkorowcem, ale nauczyłam się pokory...

 

Może umiem dzisiaj doroślej przeżywać to, co mnie spotyka? Może tak...

 

Ale pomimo to życie jest piękne, trzeba je przeżywać, czerpać każdą chwilę i cieszyć się nimi! Jest cudownie, kiedy cieszysz się z małych rzeczy. Jasne, to nic fajnego spaść z wysoka do niska, ale przecież to samo życie – nieustanny ruch falowania.

 

Na przestrzeni lat musiała się Pani podnosić nieprzyzwoicie często.

 

Może taka jest moja droga? Może musiałam pokonać te przeszkody, żeby szybciej w życiu dojrzeć, przy okazji też w sporcie. Dużo się nacierpiałam przez kontuzje. Może gdybym była bardziej roztropna i zachowawcza, nie straciłabym ostatniej zimy? Człowiek od początku był nauczony, że trzeba być ambitnym i należy przekraczać swoje granice. Bez charakteru i zaciskania zębów nie da się na poważnie zajmować sportem. Tutaj kończysz dzień walką i rozpoczynasz dzień walką.

 

W Spale rozmawiał Michał Chmielewski

 

W DRUGIEJ CZĘŚCI WYWIADU: "MAM SKIEROWANIE NA OPERACJĘ. DO NAPRAWIENIA SĄ... OBA BARKI. (...) TEAM WIERIETIELNY? BYWAJĄ MOMENTY, ŻE JESTEŚ ZDETERMINOWANY NA CEL TAK BARDZO, ŻE ZAPOMINASZ O DRUGIM CZŁOWIEKU. A W TEJ GRUPIE DETERMINACJA BYŁA NA NIEWYOBRAŻALNYM POZIOMIE."