Wyjął z torby starannie zamkniętą brzęczącą torbę, odpakował i z pękiem zawieszonych na szyi medali rzucił z uśmiechem: fajna kolekcja, nie? Taki jest Adam Andrzej Fijałkowski, Global Worldloppet Skier, legenda maratonów, a ponad wszystko dusza towarzystwa, z którą o biegówkach można rozmawiać bez końca. W Jakuszycach opowiada nam o miłości do Biegu Piastów, ludziach, dzięki którym zwiedza świat i pieniądzach, których sumy poświęconej na podróże już nawet nie pamięta. I prosi, żeby koniecznie być z nim na „Ty”.
Michał Chmielewski: To są medale tylko z 40. Biegu Piastów?
Adam Andrzej Fijałkowski: Można tak powiedzieć, bo one są ze wszystkich dni Festiwalu Narciarstwa Biegowego. Trochę szkoda, że się na niedzielny start spóźniłem, bo zarezerwowałem jeszcze trochę sił.
Co chwilę Cię tu zatrzymują, fotografują. To musi być męczące.
A skąd! Zresztą, może to nawet fajnie, że się spóźniłem, bo dzięki temu pobiegłem sobie z dziećmi. To dla mnie wielka gratka, zrobić sobie z nimi zdjęcie, porozmawiać. Wiesz, ja to w ogóle lubię o nartach mówić. Za tydzień mam nawet prelekcję w Krakowie, na zaproszenie nauczycielki wnuczki.
I oni wierzą, że wystarczy jedna godzina lekcyjna...
Spróbuję się jakoś streścić. Wiesz, każdy ma swoją przygodę życia, o której mógłby długo opowiadać. Ta moja trwa już tyle lat, a niczego nie zapominam. Byliśmy z żoną zjazdowcami, a w 1977 roku wyjechaliśmy do Puszczy Kozienickiej. Jak zobaczyłem te piękne równiny, postanowiłem pohasać. I tak już zostało. W Jakuszycach jestem od 5. edycji „Piastów”, trochę omijałem i też mam swój jubileusz. To trzydziesty raz, kiedy biegnę, więc marzyło mi się podwójnie, żeby tę pięćdziesiątkę zrobić. Trochę się dziwię, że Walek (Walter – przyp. red.) Judka się nie zdecydował, on przecież jest legendą, nestorem, mógł pięknie podpisać historię. No ale trudno, to jego decyzja. Ja z siebie jestem bardzo zadowolony, nie żałuję.
Z czasu też?
Czyli widać... kurcze. No pewnie byłoby szybciej, ale pomagałem na trasie koledze, z którym przez 19 lat rywalizowałem na mistrzostwach Polski niepełnosprawnych. Osiemnaście razy wygrał, a teraz chciał ukończyć swoją pierwszą pięćdziesiątkę. To było moje marzenie, żeby mu pomóc, bo osłabł na 30. kilometrze. Ale daliśmy radę. On dał radę.
Nazywać Cię niepełnosprawnym to nietakt. Niejeden pełny sił mógłby się wstydzić.
I nie zamierzam tego zmieniać. W październiku stałem się oficjalnie jeleniogórzaninem, po 38 latach opuściłem Mazowsze. Jestem na emeryturze i mam więcej czasu na trening, bycie w górach, w Jakuszycach, na chłonięcie tej całej atmosfery. To jest magiczne miejsce i to nie tylko dla biegających. Żona – chociaż sama się nie ściga – też jest pochłonięta pasją, bardzo mi pomaga. Na Polanie jest nawet częściej niż ja, tylko że w cieniu i ciszy. Bardzo to szanuję, w końcu nie każdy musi szaleć.
Cała rodzina biega?
Pięć z sześciu moich wnuczek już przypina biegówki i próbuje się bawić na śniegu. Jeszcze nie rywalizują, ale być może i to się kiedyś ziści. Żona z kolei nie lubi tych wszystkich zawodów, więc nie jest jej smutno, gdy wyjeżdżam sam. Tak już się utarło, że Worldloppet to moja prawie solowa przygoda. Mówię „prawie”, bo od 18 lat biegam w teamie polsko-czesko-słowackim. Polega to na tym, że skrzykujemy się i wspólnie jeździmy po świecie. Jak rodzina. Worldloppet to jedna wielka rodzina.
Nawet nie pytam czy jest w tej zabawie coś więcej niż sam sport.
Sport to tylko okazja do przeżywania, to coś, czego nie da się opisać słowami. Im więcej biegów Worldloppet, tym dla mnie lepiej. To przecież nowi ludzie, nowe przyjaźnie, nowe miejsca, cuda natury, a ja – widząc je – czuję, że żyję. Póki jeszcze widzę, chciałbym zobaczyć ich jak najwięcej. Chłonąć garściami.
Jest jakieś wspomnienie, o którym można powiedzieć per najpiękniejsze?
Całe mnóstwo, mimo że na części biegów byłem tylko raz. Niezwykle miło wspominam Kanadę, USA, no i Japonię. Rodzina Matsuyamów z Minoru na czele bardzo pięknie nas ugościła. Wywozili nas w ciekawe miejsca, a jak na trudnych olimpijskich trasach w Sapporo biegłem ponad sześć godzin, to wszyscy cierpliwie czekali, od razu po mecie prowadząc do punktu odżywczego. Niesamowicie ciepli ludzie. W Kanadzie z kolei witał nas ambasador. Gdy w 2012 roku kończyłem „Globala”, na liście było jeszcze 15 biegów. To 15 osobnych, absolutnie fantastycznych historii, których kolekcjonowanie uzależnia.
Spytam wprost: skąd brać kasę na takie wyjazdy i ile jej trzeba?
Co tu dużo mówić, pracując zawodowo 49 lat wyczyściłem na te wszystkie moje szaleństwa kieszenie do cna. Skalkulowałem już, że gdybym chciał na przykład jechać do Argentyny, to potrzebowałbym jakieś 14 tysięcy złotych. Cóż, teraz bardzo pomaga mi rodzina. Sponsorów brak. To nie tak, że nie chcę, ale wielu ludzi spotykam mniej życzliwych, może trochę zazdrosnych... Radzę sobie sam i jestem szczęśliwy, że się to udaje. Wiesz, czasami chciałbym być żebrakiem bez wyciągania ręki, jak podróżnicy. Ale widocznie tak to nie działa.
Zdarzyło się, że trzeba było sobie czegoś odmówić?
Tak, ale nie przez biedę, a raczej w wyniku wyborów: tu albo tu. Tak na przykład było z Vasaloppet China, tak też mam z islandzkim Fossavatngangan. Chociaż w drugim wypadku najistotniejsze są obowiązki dziadka. Akurat tak się składa, że co roku w tym okresie moje wnuczki mają pierwsze Komunie. Są priorytety.
Lista Worldloppet liczy już 20 imprez. Nie pytam „czy” jest plan na ich zaliczenie, ale „kiedy”.
Rosja, Argentyna, Islandia – to wszystko cudne miejsca. Od wielu lat marzę, żeby zobaczyć np. Ziemię Ognistą. Zapewniam, że mam na te nowe biegi baczenie, że forsa się zbiera. Ale zanim z tych biegów nie wrócę z medalem, nie powiem więcej ani słowa. Mam na koncie 41 krajów. I jak ktoś pyta, zawsze odpowiadam, że to „dopiero”.
W Szklarskiej Porębie rozmawiał Michał Chmielewski