antolec

- Nie harowałbym tyle lat bez wiary, że w końcu dogonię czołówkę – mówi z pewnością w głosie Jan Antolec. W rozmowie z Michałem Chmielewskim członek kadry A opowiedział m.in. o miłości do nart, ambicjach, współpracy z Miroslavem Petraskiem i tych cholernych punktach Pucharu Świata. Chociaż jednym, na dobry początek.

 

Michał Chmielewski: Wyjeżdżasz z Lahti zadowolony?

 

Jan Antolec: Ze sprintu ani trochę. Dzisiaj też przytrafił się głupi błąd, przez przypadek na łyżwę wziąłem kurcze kija do klasyka. Biegłem w fajnej grupce, potem mi uciekli, bo zamianę udało się zrobić dopiero po ponad kilometrze. Ale mam powody do zadowolenia – kiedyś na trzydziestkę mnie dublowali, teraz trzymam się do końca i mam coraz mniejsze straty. Idę w dobrym kierunku.

 

Następny przystanek na tej drodze: mistrzostwa świata. Później igrzyska, znów mistrzostwa. Zatem na tych imprezach będzie już tylko lepiej?

 

Czuję, że drzemie we mnie potencjał. Nie uprawiałbym biegów narciarskich przez tyle lat i poświęcał się im w stu procentach, gdybym nie wierzył, że za jakiś czas dojdę do czołówki. Że zacznę osiągać cele, które kiedyś sobie wyznaczyłem. Odpowiedni trening i systematyczność – do czegoś to zmierza. W każdej rozmowie podkreślam, że jestem ambitnym człowiekiem i stale dążę do tego, by doskoczyć do wielkiego świata. Nie łudzę się, że powtórzę wyczyny Justyny Kowalczyk, ale chcę pokazywać się w co najmniej kilku biegach w sezonie. Na pewno da się to osiągnąć.

 

Maciek Staręga latem powiedział, że Antolec jest w gazie, że zasuwa na treningach, a jakimś trafem nie może odpalić. I że to albo pech, albo już sam nie wie, co.

 

(śmiech) Widzę, że praca, którą wykonałem latem, przynosi efekty. Mi trening zaproponowany przez Miroslava Petraska służy. Może parę rzeczy bym jeszcze dołożył lub zmienił, wtedy kilka lat takiego konsekwentnego zapierdzielania poskutkuje czymś fajnym.

 

Maciek z kolei plany treningowe chciałby zmienić, ale domyślam się, że macie po prostu inne priorytety.

 

To typowy sprinter, zabrakło mu zajęć szybkościowych – nie ma się co dziwić, że jest sfrustrowany. Ale to dopiero pierwszy rok współpracy w takim składzie, ja bym nie oceniał teraz, że jest kicha lub nie. To nowy trener, docieramy się, widzi sam na pewno, co jest nie tak, czego nam więcej trzeba, z czego zrezygnować. To profesjonalista, analizuje wszystko na bieżąco. Ja muszę powiedzieć, że Petrasek fajnie mnie poustawiał na klasyku, który jak dotąd szedł mi gorzej. Teraz mogę walczyć w obu stylach, przynajmniej jeśli chodzi o dystans. Bo w sprincie to byłem lepszy kiedyś. Jak to poprawię, to automatycznie będę lepszy w dłuższym bieganiu. Na przykład: czołówka ucieka, podkręca tempo, to zamiast zostawać, mógłbym wtedy się przytrzymać. Teraz różnie z tym bywa.

 

Zazdrościsz czasem Starędze?

 

Wyników na pewno. Ale to zdrowa zazdrość, nie ma we mnie żadnej zawiści, jesteśmy kolegami. Jak widzę, że on może walczyć, to próbuję to wytłumaczyć tak, że skoro on, to my też. Imponująca jest jego ambicja, podchodzi bardzo profesjonalnie do tego co robi, a to się udziela automatycznie reszcie ekipy. Podglądamy jak się zachowuje, czerpiemy dobry wzór.

 

Tak jak od Martina Jaksa.

 

Dokładnie. Mamy wokół siebie zawodników, których nazwiska coś znaczą w Pucharze Świata. Martin jest bardzo dobry na dystansach. Wiem, że jeśli będziemy z nim trenować, to jest duża możliwość, że się jeszcze więcej podciągniemy.

 

Nie spytam „czy”, ale „kiedy ostatnio” miałeś myśli, że te całe biegówki najlepiej byłoby rzucić w cholerę?

 

Najczęściej takie słowa, i zazwyczaj dużo gorsze, pojawiają się, kiedy człowiek przybiega na metę i widzi, że wynik jest żenujący, bardzo poniżej oczekiwań. Ale to z drugiej strony motywuje. Przed Tour de Ski bardzo słabo biegło mi się w Toblach, potem w cyklu to samo. Ale zaraz pojechał człowiek na Alpen Cup, poustawiał się, przeanalizował błędy. I się odwrócił los.

 

Co takiego jest w biegach, że chociaż zwykle dostajecie od świata po kilka minut, że chociaż ludzie tylko by was krytykowali, to wciąż w nich jesteście? Wielu sportowców już dawno znalazłoby sobie inne zajęcie.

 

Od małego biegam na nartach, w mojej rodzinie to tradycja. Biegali wujkowie, kuzynostwo. A ja między nimi zaszedłem najdalej, bo nikt wcześniej od nas nie miał okazji pobiec w igrzyskach, regularnie pojawiać się w Pucharze Świata. Kocham ten sport, a równocześnie chciałbym udowodnić obecnej i przyszłej rodzinie – mojej narzeczonej – że dam radę, że nie pękam. Jest we mnie wiara, w bliskich też. Wszyscy mnie wspierają, jestem im coś winien, na przykład punkt PŚ. Chociaż jeden. To chyba moje największe sportowe marzenie na tę chwilę. Jak już człowiek będzie punktował w najważniejszym cyklu, to sporo nowych dróg się otworzy. Umowy z producentami sprzętu, może jakiś sponsor. Trudno o niego u nas, bo nawet Maciek nie mógł znaleźć przed tą zimą, ale punkty to już poważna karta przetargowa.

 

Jedziecie na finał do Kanady?

 

Nie, nie. Jedyny start w kolejny weekend to Slavic Cup na Słowacji, a później jeszcze dwa Alpen Cupy. Lahti było naszym pożegnaniem z Pucharem Świata tej zimy. Po wszystkim mam nadzieję wystąpić jeszcze w mistrzostwach Polski, ale gdyby zdarzyła się sytuacja, że zostaną odwołane, to pojedziemy na finał „alpenów” do Włoch. A potem przyjdzie wiosna i znów zacznie się ciężka praca. Bo fajnie się mówi o marzeniach, ale same się nie spełnią.

 

 

 

 

 

W Lahti rozmawiał Michał Chmielewski