%u0142uszczek

- Wszyscy tylko głośno mówią o problemie, a brakuje konkretnych działań – uważa mistrz świata z 1978 roku. Józef Łuszczek martwi się, że niewielu chce otworzyć zamknięte koło błędów.

 

Kiedy prawie czterdzieści lat temu Łuszczek sięgał w fińskim Lahti po medale mistrzostw świata, dzisiejszych narciarzy nie było jeszcze na świecie, a rządzący polskim sportem działacze w większości sami rywalizowali o tytuły. Wtedy też brakowało pieniędzy, reprezentantów kraju państwo traktowało przedmiotowo, a wszelkie nagrody lądowały w lepkich rękach władz. Sportowiec w ideologii socjalistycznej miał być maszyną propagandową, która – jeśli funkcjonowała zgodnie z oczekiwaniami – była wożoną od miejsca do miejsca ogólnopolską maskotką. I miała pracować dalej, na jeszcze wyższych obrotach. Dużo większą sportowiec miał wówczas markę, renomę i szeroko pojmowany szacunek. Ale nie szedł za tym poziom życia. Wojciech Fortuna, jak już odwiedził wszystkie miasta i wsie w Polsce, gdzie wypił hektolitry wódki, nie potrafił odnaleźć się w dawnej codzienności. Pierwszy polski medalista MŚ Jan Staszel po karierze został właściwie z niczym. I dziś o sportowej przeszłości w ogóle rozmawiać nie chce. Józef Łuszczek także majątku na biegach nie zrobił, ale i tak pod wieloma względami minione czasy wspomina z uśmiechem:

 

- Za moich czasów ludziom się bardziej chciało. I zawodnicy, i trenerzy, i całe środowisko tzw. „oddolne” miało ogromną motywację do działania, mimo że warunki i możliwości były nie najlepsze. W czasach mojej przygody z biegami istniały kluby. I dobrze funkcjonowały. Ja co prawda byłem w „Starcie”, więc najlepiej to nie było, ale generalnie coś się działo. Nawet pieniądze jakieś były. A teraz? Bez sponsorów zapomnij, że cokolwiek zrobisz, że uda się wskoczyć do czołówki – analizuje Józef Łuszczek i dodaje, że o partnera marketingowego jest w biegach ciężko. Składa się na to kilka czynników. Najważniejszym wydaje się telewizja, która zazwyczaj pokazuje tylko czołówkę. W skokach narciarskich, narciarstwie alpejskim, każdy niezależnie od poziomu ma swoją chwilę na antenie. A w biegach ginie w tłumie.

 

Złoty medalista z Lahti uważa, że problem z polskimi biegami jest złożony. Jeden niedziałający tryb wpływa na działanie drugiego. Jeśli działacze nie interesują się dyscypliną, to nie będzie pieniędzy. Jeśli nie będzie pieniędzy, nie będzie możliwości. A później zawodników, z których kibice mogliby być dumni. Bez nich biegami nie zainteresują się działacze. I teraz pytanie: gdzie otworzyć to zamknięte koło?

 

Łuszczek: - Było kiedyś skromnie, ale było. Teraz każdy sobie rzepkę skrobie. Są równi i równiejsi Jak dzieciak chce, tylko w domu nie ma pieniędzy, powiedzą mu, żeby szedł się uczyć, bo to przyszłość. W Norwegii nie dają się zmarnować żadnemu talentowi. U nas po młodziku, juniorze, powstaje dziura. Z czegoś trzeba żyć, a z biegów o to trudno. Kiedyś kadra w ogóle była większa, na posezonowym roztrenowaniu ze dwadzieścia osób się pojawiało. Ze cztery sztafety mogliśmy z nas złożyć, teraz o jedną jest ciężko. A dzisiejsi narciarze przy nas to i tak mają wygodę. Na pierwszy śnieg do Murmańska jechało się pięćdziesiąt godzin

 

Były narciarz nie rozumie, dlaczego w tegorocznych mistrzostwach świata juniorów nie wystąpiła żadna Polka. - Byłem jakiś czas temu w Szczyrku i widziałem trenujące dzieci. Ale one nie będą wygrywały, jeśli nie zapewni im się należytych warunków. Tylko odnoszę wrażenie – mówi Łuszczek – że coraz mniej osób to u nas obchodzi. Ja od piętnastu lat czekam na trasę biegową w Zakopanem. Dlaczego my najpierw chcemy organizować mistrzostwa świata, a dopiero później myślimy o tym, że nawet nie mamy gdzie ich przeprowadzić? Powinniśmy wreszcie przestać mówić. A zacząć działać. Jednostki z wielkim sercem, które jeszcze u nas są, niestety nie wystarczają. I mimo dobrych wyników Sylwii, Justyny i Maćka może być coraz gorzej. 

 

Michał Chmielewski