Dwa razy blisko szczytu, dwa razy na dnie. Gdy miłość do nart przerywa pusty portfel, trzeba otrzeźwieć i zrezygnować nawet będąc na ostatniej prostej. - Pożyczałem pieniądze od kolegi z Brazylii, bo nie miałem na paliwo do domu – wyznaje Andrzej Honczar, założyciel pierwszego polskiego teamu biegowego Dream Ski. W przejmującej rozmowie z Michałem Chmielewskim opowiedział o honorze, marzeniu o Soczi i wyjątkowej przyjaźni polsko-rosyjskiej.
Na zdjęciu z trenerem Gorbenką (z lewej) podczas prac zarobkowych w Szwecji.
Jak młody Białostoczanin zakochał się akurat w narciarstwie?
Narty kojarzą się z górami, ale północno-wschodnia część Polski ma duże tradycje w sportach zimowych. Są tu ku temu warunki: opady śniegu, mrozy, piękne tereny. Moje bieganie zaczęło się w pierwszej klasie podstawówki. Ojciec elektryk reperował kotły w szkole i w ramach podziękowania ówczesny dyrektor wynagrodził pracę kompletami nart. Całą podstawówkę się bawiliśmy, osiągaliśmy mniej znaczące sukcesy, dokładałem starszym i myślałem, że może coś ze mnie być. Niestety po ukończeniu szkoły nie było komu się mną zająć, a trenowanie się samemu na czuja to marna droga dla niedoświadczonego dzieciaka. Zresztą ten problem jest w narciarstwie do dziś. Później trafiłem na AWF i tam sport się we mnie odrodził. Dzięki ludziom, dzięki ich pasjom, które pchały mnie naprzód. Jednym z nich był dr Grzegorz Sadowski. Zaprzyjaźniliśmy się. Zbyt mało jest w kraju pasjonatów, którzy dla sportu rezygnują z wolnego czasu. Wyjeżdżaliśmy wspólnie na obozy biegowe do Jakuszyc, startowaliśmy w Jizerskiej 50, na König Ludwig Lauf, lecieliśmy nawet do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Do dziś chłopaki zastanawiają się w jaki sposób udało mi się załatwić dziesięcioletnie wizy wjazdowe. To był rok 2001, mój szczyt formy. Na American Birkie wystartowaliśmy bardzo dobrze. Nigdy nie zapomnę jak łeb w łeb cięliśmy się na finiszu z moim serdecznym przyjacielem Marcinem Szlegierem. Skończyliśmy w piątej dziesiątce, a w Kanadzie nawet stanąłem na podium. Ja, człowiek z Białegostoku.
Piękne studenckie czasy.
Dokładnie. Na takich wyjazdach jest pełno emocji, wrażeń, podniecenie i świadomość, że to wszystko zawdzięczasz dwóm przyczepionym do nóg deskom.
To skąd późniejszy kryzys? Nie było cię kilka długich lat, zniknąłeś.
Początek pierwszego końca miał miejsce na Biegu Piastów w 2001 roku. Ta impreza, choć wspaniale zorganizowana, wielokrotnie była źródłem moich nieszczęść i wielkich rozczarowań. Albo wpadłem w sosnę i się cały poharatałem, albo jak wtedy, czternaście lat temu... o Matko, jak to już dawno. Biegłem wtedy w czołówce i nieźle się trzymałem, kiedy na podbiegu na Samolot, po pierwszych dwóch kilometrach od startu złamałem kij. Zastanawiałem się, co zrobić? Zejść? Biec? Wróciłem na polanę startową, kolega Marcin Roszkowski, który nie wiem, skąd się tam wziął, podał mi dwa nowe i mimo, że zupełnie wybiłem się z rytmu, nieźle mi szło. Wyprzedzałem, goniłem, walczyłem, a chwilę później przez własną głupotę złamałem je po raz kolejny. Na mecie rozkleiłem się. Miałem świadomość, ile temu poświęciłem. Coś pękło.
Jak mocno?
Na tyle mocno, by stracić mobilizację, ale i na tyle słabo, by wciąż pojawiać się na zawodach. Chociaż biegałem bardziej amatorsko, bo po różnych perypetiach nie mogłem być w pełni formy. To były lata ogromnej frustracji, wynikającej z konieczności odstawienia nart na bok.
Gdzie szuka ukojenia niespełniony sportowiec?
Tamtego lata byłem w pracy w Norwegii i tam też starałem się trenować. Nie było łatwo po kilkunastogodzinnym dniu zbierania malin, aler uśmiechy Norwegów dodawały energii i motywowały. Kolejnego lata w związku z długami, oprócz tego pojawiły się problemy z kolanem - zdecydowałem się na wyjazd do Londynu, w którym zaczynałem od jechania na szmacie, przez catering i masaże, ostatecznie trafiłem do branży rowerowej. Do dziś pamiętam, jak w Greenwich Parku zatrzymała mnie policja i powiedzieli, że na nartorolkach nie mogę tutaj jeździć. Nie mogłem w ciągu dnia, przeskakiwałem więc przez parkan i trenowałem na południku zerowym po zmroku. Greenwich Park stał się moimi Jakuszycami na wyspach – był idealny do naturalnych interwałów na rolkach i podczas imitacji. Dużo jeździłem na rowerze, ze stołem do masażu na przyczepce – miałem klientów nawet 40 km poza Londynem.
Londyn stał się drugim domem?
Trochę tak. Tam żyłem, pracowałem, a później i trenowałem, gdy podjąłem drugą próbę powrotu do nart. Pierwszy rok pobytu to pracowity, wyczerpujący i szalony okres. Osiemnaście godzin pracy dziennie pozwalało pozbyć się zaległości finansowych w stosunkowo krótkim czasie, pozwalało również zapomnieć o izolacji od białego puchu. Często wracałem. W 2004 roku miałem tak ustawioną pracę, że cztery dni siedziałem w serwisie rowerowym, a na trzy dni latałem do Pragi i stamtąd prosto do Jakuszyc. Miałem po dwa treningi dziennie, wieczorem na samolot i z powrotem do Anglii. Z dzisiejszego punktu widzenia to czyste szarpanie się, ale wtedy? To była fascynacja. Nigdy nie zapomnę, jak bardzo pomagali mi w tym czasie Kazimierz i Tomek Kałużni. Wiele im zawdzięczam.
Mówiłeś, że nie potrafisz ćwiczyć bez trenera. Jeżeli ze znalezieniem go miałeś problem w Polsce, jak radziłeś sobie w Wielkiej Brytanii?
W Wielkiej Brytanii spotkałem człowieka, z którym rozumiałem się bez słów. Pochodzący z Kamczatki Evgenij Gorbenko otworzył mnie na mocny trening, na wielkie poświęcenie i na wielką przyjaźń. Śmiało mogę powiedzieć, że wiem, co Justynę Kowalczyk łączy zawodowo z Aleksandrem Wierietielnym. To niepowtarzalna, niespotykana chemia. Od 2008 roku, gdy poznaliśmy się na jednych z wyspiarskich zawodów nartorolkowych, aż po dziś, choć z nartami musiałem się pożegnać. Miał i ma wciąż dar dostrzegania niuansów. Wielki miłośnik, bardzo dużo czyta, dowiaduje się, myśli, podgląda. Jest w moich oczach jednym z największych specjalistów na świecie. Przekonałem się o tym na własnej skórze, wykreowaliśmy wyjątkowy dialog między zawodnikiem a trenerem. Byłem szczęściarzem.
Powrót do formy sprzed lat to mozolna robota?
Nie czułem tego, nie wiem. Pewnie, że nie było łatwo, ale Evgienij opracował taką systematykę treningową, że mimo harówy w pracy udawało się realizować założenia. Nie mieliśmy planu treningowego. Plan jest dla związkowców, a papier przyjmie wszystko. Trenowaliśmy uważnie obserwując reakcję organizmu na obciążenia treningowe i obaj wyciągaliśmy wnioski. Studiowaliśmy i eksperymentowaliśmy. Cieszyła mi się buzia, że idę na trening. Krok po kroku rozwijałem się. Na początku naszej współpracy pojechaliśmy do Szkocji na asfaltowy podbieg na Cairngorn. Tam Gorbenko zobaczył, jak sobie radzę i powiedział: „Andrzej, ciebie można przygotować i będziesz biegał rewelacyjnie. Potrzeba tylko czasu i pieniędzy”. Koniec końców się pomyliłem, ale wtedy popchnęło mnie to do wielkich wyrzeczeń. Co jakiś czas wracaliśmy na ten podbieg i notowaliśmy duże progresy. Startowaliśmy w zawodach na wyspach, gdzie rywalizowałem z tamtejszą kadrą. Dwa razy zostałem nartorolkowym mistrzem Wielkiej Brytanii. Podczas próby bicia rekordu na szybkich nartorolkach zanotowałem wynik odpowiadający osiągnięciom Andrew Musgrave'a. Tak wkręciliśmy się w sprinty na dobre.
Tego Musgrave'a z Pucharów Świata?
Tego samego. Ale nie to miałem w głowie, nie z nim się ścigałem, ale z samym sobą. Badaliśmy zmiany w moim organizmie. Ważne było nie kogo pokonałem, ale ile przybierałem na formie.
W którym momencie pojawiła się po raz pierwszy idea założenia Dream Ski Teamu?
Była nas piątka, gdy w 2011 roku pierwszy raz jechaliśmy na pierwszy śnieg do Bruksvallarny: Ja, Maxim Sidorov z Rosji, Emilka Romanowicz, Anula Słowiok i Evgienij. Emilce zaproponowałem wyjazd na uphillu w Jeleniej Górze, a ona tak szybko to podchwyciła, że jeszcze zabrała ze sobą Anię. Nazwę też wymyśliły dziewczyny. Do teraz mam kartkę, na której narysowały naszą wizję zespołu. Rok później odpadła Ania i Maxim, ale dołączyła nasza fotograf Patrycja Mic, która zrobiła nam całą dokumentację. Jest co wspominać.
Po co był wam profesjonalny zespół?
Chciałem zrobić coś, czego w Polsce jeszcze nie było. Biegi to przyszłość, coraz więcej ludzi się tym zajmuje. Dziś wielkie gwiazdy podpisują kontrakty w teamach i biegają w maratonach Worldloppet. I to się nakręca komercyjnie. Lawina, która się nie zatrzyma. Wtedy akurat szukałem kogoś, kto mógłby ze mną biegać, wzajemnie się mobilizować, a także uczestniczyć w kosztach wyjazdu do Bruksvallarny i na zawody FIS. Żeby się spróbować, zarobić punkty rankingowe. Poznaliśmy się z Thomasem Ekströmem, właścicielem miejscowego hotelu, który mocno podpina się pod tamtejsze zawody od strony organizacyjnej. To postać, która odegrała kluczową rolę przy naszym pierwszym wyjeździe zapewniając nam hotel na świetnych warunkach.
Andrzej na trasie Biegu Piastów (fot. Patrycja Mic)
Byłeś pełen wiary w przedsięwzięcie.
Zrobiłem badania w Warszawie, porównywałem się wynikami do kadrowiczów, np. Maćka Kreczmera. Miałem niższe VO2max, ale dysponowałem za to olbrzymimi rezerwami w górnej części ciała. Było obiecująco. Zabraliśmy się na poważnie do pracy. Wszystko mieliśmy rozplanowane perfekcyjnie w Excelu: starty, pieniądze, terminy. Ale to wszystko było za własne pieniądze, których notorycznie brakowało. Miesiącami chodziłem po firmach i starałem się o sponsoring. W pewnym momencie stało się to niehonorowe, bo szukałem przecież m.in. dla siebie. Nie rozumieli, że mówiłem o igrzyskach, o marzeniach. Nie zainteresował się nikt. To najgorsze uczucie w życiu, gdy forma rośnie, startujesz, masz szansę sobie coś udowodnić, przebić się, a w pewnym momencie ze spuszczonym nosem i pajęczyną w portfelu wracasz za pożyczoną kasę.
O igrzyskach?
To był taki ustawiony cel, który wypracowaliśmy z Evgenijem. Kiedyś spytał: „Dlaczego chcesz trenować, do czego się przygotować? Jeśli myślisz o bieganiu maratonów, to to można robić bez trenera i wielkiego zamieszania. Jeśli myślisz o Pucharach Świata, jeżeli myślisz o igrzyskach olimpijskich, to ja w to wchodzę.” I ja też wszedłem. Stało się to jakimś marzeniem, horyzontem. Mieliśmy marzenie, ale z perspektywy czasu trzeba sobie jasno powiedzieć, że Dream Ski Team to właściwie nie był nawet team. To była utopia.
Wszystko rozbiło się o kasę?
Wszystko. Miałem poczucie, że w starciu z kadrowiczami ja jestem kimś gorszym, że to, iż nie jestem z nimi na równi, w zespole, jakoś mnie dyskwalifikuje. A to przecież bzdura. Były kiedyś letnie zawody w Bystrej, na które przyjechałem dobrze przygotowany z Londynu. I wtedy miałem w sobie taką moc, że uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie ma żadnej różnicy między nami. Że można... by było.
Kiedy finansowy kurek ostatecznie się zakręcił?
Kilka razy się zatykał, ale zawsze w ostatniej chwili coś skapnęło. Na początku 2012 roku zrozumiałem, że to koniec. Nie było już pieniędzy na nic - ja byłem spłukany, nie miałem ani grosza, by opłacać Evgienija, chociaż on pracował prawie za darmo, za wyżywienie. Obligowałem się do tego, że będzie jadł i miał dach nad głową. Ale nie otrzymywał żadnej zapłaty. Robił to, bo widział w nas potencjał. Kiedyś, po Mistrzostwach Szwajcarii musiałem dzwonić do kolegi z Brazylii z prośbą o przelew, bo nie miałem nawet na paliwo do domu. Tego roku dotrwałem jeszcze do Biegu Piastów, przerzucając węgiel i odśnieżając posesje w zamian za możliwość pozostania pod dachem u zaprzyjaźnionych osób. Nocami wykańczałem mieszkania w Szklarskiej Porębie, w ciągu dnia pracowałem jako instruktor. Wszystko zawdzięczam przyjaciołom, którzy zawsze wyciągali pomocną dłoń. Ale nie zapomnę, jak na linii startu nie myślałem o technice i trasie, ale o tym, za co kupić coś do jedzenia. Aż w końcu płomień nadziei zgasł.
A zapaliła się lampka ostrzegawcza?
Lampka zapaliła się wcześniej, bo pieniądze skończyły się przecież szybciej, niż Dream Ski Team. Pewnego dnia trzeba było spojrzeć w lustro, usiąść i otrzeźwieć. Wielu ludzi mi zaufało, wielu pożyczało środki na rozwój i ja nie mogę ich zawieść. Nie dopuściłbym do sytuacji, w której bałbym się spojrzeć komuś w oczy.
Spłata długów?
Trwa do teraz. Mam warsztat rowerowy, jestem dystrybutorem na Polskę marki Fenwick's, środków do pielęgnacji rowerów. To jest moja szansa, bym stanął wreszcie na nogi. Bo to najwyższa pora.
Ale Dream Ski Team wciąż funkcjonuje...
Jako fundacja, która zajmuje się rozwojem narciarstwa biegowego na Podlasiu, jednak póki co człowiek, który to rozkręcił, musi wybrać między potrzebami własnymi, a celami wyższymi. I chwilowo wygrywają osobiste. Ale ten projekt nie umrze. Biegałem po ministerstwach, marszałkach, prezydentach, ale tam nie do końca rozumieją szansę, jaką daje ten przepiękny sport. Podlasie to brama na wschód, również ten sportowy. Mam marzenie, by powstał u nas ośrodek z prawdziwego zdarzenia, na którym dzieci rosłyby na następców Justyny Kowalczyk w oparciu o zdrowy system szkolenia i bazę. Naśnieżanie, odpowiedni profil. To da się zrobić.
Kochasz jeszcze narty?
Dzisiaj? I tak, i nie. Kocham te narty, które wypełniły większość mojego życia. Kocham zimę, śnieg, trening na powietrzu i poczucie wolności, które dają kolejne pokonane kilometry. Ale na własne życzenie, trochę z naiwności lub nadmiernego zawzięcia wpakowałem się przez nie w poważne kłopoty. To je rozwiązać muszę u progu nowego życia, by móc ewentualnie powrócić do sportu. Czy chcę wrócić? Mawiają, że jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz mu o swoich planach.
Wrócić? Do trzech razy sztuka?
Całe moje życie to historia człowieka, który nie chciał się poddać, który był uzależniony od narciarstwa biegowego i wszystko mu podporządkował. Dwukrotnie popełniłem ten sam błąd. Wchodziłem do rzeki i w niej tonąłem. Ale z drugiej strony wiem, że jestem pokręcony i szalony. Choć na przygodę w takiej, jak dotychczas formie nie ma już szans, to mam w głowie plany, które kiedyś, już z innej perspektywy chciałbym zrealizować. Bo w całym tym zamieszaniu, którego byłem bohaterem, można by spojrzeć wstecz i powiedzieć sobie, jaką ja zrobiłem głupotę? Że dopiero zatrzymany emocjami wyższego kalibru facet przed czterdziestką potrafił zrozumieć, co w życiu jest najważniejsze? Ale nawet z dzisiejszego punktu widzenia nie żałuję niczego – poznani ludzie, tradycje, obyczaje innych nacji, podróże, języki obce. Wszystko dzięki nartom.
rozmawiał Michał Chmielewski