kowalczyk

To był znakomity bieg w wykonaniu polskiej mistrzyni olimpijskiej! Na finiszu Justyna Kowalczyk nie dała szans Serainie Boner.

 

To był finisz jak za dawnych lat. To była klasa jak w najlepszych wyścigach, których podbiegi rozpracowywała najlepiej na świecie. Przed startem finału Ski Classics Justyna Kowalczyk miała 485 punktów i zajmowała 9. miejsce w klasyfikacji generalnej. Tylko dziś do kolekcji dołożyła ich dwieście. Wygrała pierwszy raz w sezonie.

 

Po jednej trzeciej długiego na 65 km Arefjallsloppet siedem najlepszych pań wciąż trzymało się razem. Chociaż na pomiarze czasu po 21,7 km liderowała Britta Johansson Norgren, siódma Masako Ishida traciła do niej tylko niecałe 4 s. O jedną pozycję wyżej była Kowalczyk, która na kolejnych kilometrach postanowiła uciekać. Jedyną, która przed wymagającym podbiegiem podjęła wyzwanie, była najbardziej utytułowana narciarka w historii serii i triumfatorka szwedzkiego biegu w ubiegłym roku Seraina Boner. Gonić próbowały Katerina Smutna (także Team Santander) oraz Ishida. Druga z nich wkrótce potem osłabła, po dwóch godzinach od startu z gonitwy zrezygnowała też Austriaczka. Kwestię zwycięstwa miały więc do rozstrzygnięcia już tylko dwie narciarki. Półtoraminutowego handicapu na 8 km przed metą nie mogły oddać. Później popisowy atak po laurowy wieniec przeprowadziła mieszkanka Kasiny Wielkiej, której wielki dzień z bliska obserwował Maniek. Podium uzupełniła reprezentantka Japonii.

 

- Po tak trudnym i nieidealnym sezonie to dla mnie bardzo dobre zakończenie. Ja na podbiegach starałam się iść do przodu, ale Seraina później do mnie dochodziła. Na końcu okazałam się lepsza. Czułam się bardzo mocna, byłam pewna tego podbiegu. Co za rok? Najważniejsze będą biegi klasyczne, będę startowała w maratonach, ale nie tak dużo jak teraz – podsumowała rywalizację zwyciężczyni.

 

Słabsze fizycznie kobiety nie byłyby w stanie przepchać całej trasy o takim profilu (ZOBACZ), dlatego na ich ślizgach pojawiły się smary na trzymanie. Pchania próbowała jedynie Norgren, ale skończyło się to 6 minutami straty do Polki. Koszulki liderki jednak nie straciła. Czołowi mężczyźni sto już prawie wyłącznie double pooling, stąd na bardziej stromych podbiegach musieli m.in. podbiegać choinką lub – tak jak np. Peter Eliassen – próbować technik biegowych, które najprawdopodobniej nie mają nawet jeszcze swoich nazw. Niezależnie od prezentowanego stylu kilkunastu zawodników trzymało się w jednej grupie. Kłopoty miał m.in. broniący pozycji lidera narciarz teamu LeasePlan Go. Po zgubieniu kijka stracił paręnaście sekund i zajęło mu sporo czasu, by wrócić na czoło. Ale wrócił i na kilkanaście kilometrów przed metą dyktował tempo z Andersem Auklandem (Team Santander). Na dziesięć kilometrów przed finiszem w Edsasdalen zostało ich siedmiu, a dwadzieścia metrów w tyle był jeszcze zaciekle goniący Tord Asle Gjerdalen. Wydaje się, że dla Norwega to jedna z ulubionych taktyk rywalizacji: w 2/3 dystansu zniknąć, a później wrócić i zaatakować ze zdwojoną siłą. Ale nie tym razem. Peleton na 1000 metrów przed finiszem podkręcił tempo, ale na ostatniej wspinaczce fantastycznie urwał się Johan Kjoelstad. Eliassena wyprzedził jeszcze faworyt bukmacherów Johan Kristian Dahl (za postawioną złotówkę oferowali 4 zł), jednak ten żółtej koszulki lidera nie oddał, stając się oficjalnie triumfatorem Visma Ski Classics 2015/16. Punktację zespołową wygrał Team Santander.

 

- Na końcówce nie dałem już rady, zupełnie się zatrzymałem. To był świetny sezon dla mnie, bo było trudniej niż w zeszłych latach. Nie spodziewałem się, że tak często będę wygrywał. Zawsze, jak jestem na podium, jestem zadowolony. Ale końcówka była bardzo trudna, to był inny niż zazwyczaj finisz. Teraz jadę na bieg do Laponii, jeszcze nie odpoczywam - powiedział na mecie triumfator.

 

A cała rywalizacja przebiegała np. w takich okolicznościach przyrody:

 

 

MCh