
Na malucha... Czyli jak się trafia na listę startową I Małego Biegu Piastów.
Jeszcze cztery sezony temu zdobywając Puchar Polski w Maratonach Szosowych nie przypuszczałem że zapadnę na ciężką chorobę zwaną Nartozą.
Narty biegowe miały być tylko zimowym zamiennikiem dla roweru, budującą bazę wytrzymałościową pod wiosenne kolarskie treningi do maratonów. Miały być taką swoistą odskocznią od dwóch kółek.
Wtedy niczego nie świadom kupiłem sobie pierwsze narty biegowe. Takie zwykłe, niebieskie...
Pierwsze bieganie a właściwie maszerowanie odbyło się we wrocławskim parku. W kopnym śniegu na nieprzetartej ścieżce, dopadła mnie wtedy dziwna i tajemnicza choroba. Kto ciekaw spyta zapewne o objawy.
A one występowały w różnych miejscach, stanach i nasileniu. Na początku była dzika niczym nie skrępowana radość z przebierania nogami i machania kijkami, na początku zupełnie nie skoordynowanymi. Towarzyszyły temu równie dziwne skurcze mięśni twarzy powodujące ciekawe efekty wizualne dla otaczających mnie innych narciarzy, przechodniów, o efektach akustycznych nie wspominając.
Do tego dołożyć należy ogromny smutek, a nawet tęsknotę które pojawiał się zaraz po wypięciu butów z wiązań.
Pominę cztery ostatnie lata walki z tym czymś na które szukałem panaceum. Bezskutecznie. Tak, tak. Objawy kliniczne Nartozy.
Po czterech latach biegania na nartach doprowadziła mnie w końcu do startu w Pierwszym Małym Biegu Piastów.
Na dużym już biegałem. Pięćdziesiątka padła w debiucie. Potem były dwie edycje na dwadzieścia sześć kilometrów. Każda w co raz lepszym czasie. Jednak do tego startu przystąpiłem niemal z marszu. Jedynym założeniem miała być świetna zabawa.
Cały sezon biegania w Jakuszycach, gdzie każdej soboty rano zjawiałem się by móc przemierzać grube kilometry przepięknymi trasami biegowymi zrobiły swoje. Kondycja była. Zapowiadało się pysznie.
Na starcie przydzielono mnie do trzeciego sektora startowego. Wszystkich miałem na oku J. Krótkie powitanie, odliczanie i start. Ruszyliśmy z polany w kierunku Cichej Równi. Ława biegaczy powoli zaczęła się rozciągać. Biegłem swoje, tak mi się przynajmniej wydawało.
Warunki trudne. Świeży śnieg przeszkadzał lepiąc się do nart. Ja jednak miałem dobrze posmarowane deski więc na rozdrożu Pod Cichą Równią zameldowałem się o dziwo na ósmym miejscu ( 3 km)!!!.
Serducho waliło mocno z radości biegania ale i z tego jak się biegnie. Izerski las głęboko zasypany świeżym iskrzącym się śniegiem sprawiał wrażenie świata jak z bajki. Wielkie czapy śniegu na choinkach i głazach sprawiały że bardziej miałem ochotę na medytację niż na bieganie ale jak się już wystartowało to trzeba było lecieć.
Długie szybkie zjazdy sprawiły że tempo biegu wydawało się dość szybkie. Na około dziesiątym kilometrze było to co tygryski lubią najbardziej. Najdłuższy i najmocniejszy podbieg na trasie Pod Ściernisko i dalej w kierunku Dzielnych Klapek ukształtował bieg. Od tego miejsca biegłem już sam. Rywale mi odskoczyli do przodu ale i sam uciekłem goniącym. Do mety już nikogo prawie nie widziałem. Biegłem swoim rytmem wsłuchany w bicie serca i odgłosy lasu. Nie powiem, bardzo lubię przemierzać kilometry izerskich tras biegowych wsłuchany w szum wiatru, dostrzegając zmieniającą się przyrodę. Biegam tu już od kilku lat ale wiele razy te same miejsca wyglądały zupełnie inaczej niż dzień wcześniej. Wystarczy trochę więcej śniegu lub słońca i mamy coś nowego, ta sama forma skalna to samo drzewo a inne. Na siedemnastym kilometrze znowu zawitałem na rozdroże Pod cichą Równią. Stąd było już tylko w dół do mety. Szczerze mówiąc miałem już tam dosyć. Nogi były ciężkie ręce od pracowania kijkami obolałe. Odmierzałem metry do mety. Wbiegając na polanę powitał mnie sympatyczny głos pana Janusza Rodziewicza który dopingował mnie na ostatnich metrach biegu. Było to bardzo sympatyczne.
Na mecie byłem jak się okazało jedenasty. Czyli pierwszy za podium. Do dziesiątego były pucharki. Ja stałem za to na czele tych co woleli się trzymać z dala od wysokości stopni podiumJ.
Czas wyśmienity, miejsce również. Herbatka rozgrzewająca pyszna, to i humor mi dopisywał. I te endorfinki- to już nałóg.
Teraz po biegu siedząc już w domu, powiem wam że imprezka wyborna. Trasy znakomicie przygotowane (jak zwykle), obsługa z wielkim uśmiechem. Patrząc na polską rzeczywistość jeśli chodzi o trasy biegowe to śmiało można powiedzieć że tu dokonuje się rzeczy wielkich. Dostrzegając dokonania ludzi pracujących i organizujących imprezy na Polanie Jakuszyckiej ja skromny uczestnik i biegacz mogę jedynie napisać dwa słowa:
Bardzo dziękuję!
A Nartoza? Ma się dobrze. W Jakuszycach ma ją prawie każdy.
Ostatnio zrozumiałem że teraz rower stał się tylko formą „przezimowania lata". Zamiennikiem dla nart biegowych. Szkoda tylko że zima u nas trwa tak krótko.
Pozdrawiam wszystkich podobnie zakręconych.
musaszi.
Robert Patkowski