
Lubię przyjeżdżać do Oberammergau i wracam tam zawsze z wielką ochotą, aczkolwiek kiedy sprawdziłem statystyki ze strony Worldloppet, zdumiało mnie, że skończyłem go zaledwie kilka razy. Myślałem, że tuzin! Jest niedaleko Polski, na tyle blisko, by trasa z domu mieściła się w mojej normie przyzwoitości kilometrów do przejechania na jeden strzał. Poza tym do dyspozycji jest także lotnisko w Monachium, z którego na miejsce startu jest tyle co nic, a w hali przylotów i okolicach nie brakuje wypożyczalni samochodów. Samo miasteczko, poza światem Worldloppet, znane jest przede wszystkim z wystawiania od połowy XVII wieku Pasji związanej z obietnicą złożoną przez mieszkańców, którzy w 1633 roku obawiali się epidemii dżumy. Robią to obecnie jedynie co dekadę, ale i tak nikt z miejscowych nie przywita się inaczej niż słowami „Grüß Gott”, czyli „Szczęść Boże”.
König Ludwig Lauf to zdecydowanie najmilszy bieg z tych, które odwiedziłem w czasie zdobywania ligi Euroloppet i wcale nie dziwi mnie, że wkrótce potem transferował się do organizacji światowej. Podobało mi się wszystko. Począwszy od murali na budynkach, gdzie trudno znaleźć choćby jeden bez pięknych malowideł inspirowanych baśniami braci Grimm, a to zaledwie początek. Ludzie są tam przywiązani do swojej tradycji i do szczegółów. W każdym hoteliku, pensjonaciku, restauracji i barze ściany, parapety i półki oblegają pamiątki, bibelociki, czy zdobione figurki. Może i stara maszyna do pisania lub do szycia albo żelazko po prababci nie mają wielkiego znaczenia, ale na co dzień i gdzie indziej tego nie zobaczysz. Na dłuższą metę mnogość ozdób męczy oczy, ale naprawdę tworzy pewną magię. Wszystko w bajkowej scenerii, jak u Grimmów, a głównymi bohaterami jesteśmy my i nie tak otwarci, ale nadzwyczaj serdeczni miejscowi.
Prosząc w barze o piwo, w domyśle kelner leje litrowe. To nie koniec plusów, bo w Bawarii nie brakuje lokalnych wyrobów. Zamiast Heinekena i innych masówek, możesz poprosić o coś warzonego w pobliżu i – gwarantuję – nie ma opcji, byś był zawiedziony. Podobnie jest z jedzeniem. Swego czasu miałem zasadę, że jeżeli jadę na teren obcej kultury, poznaję ją na talerzu. Dla wizytujących coś i gdzieś po raz pierwszy – super, róbcie tak! Dla nie najlepiej znoszących takie atrakcje żołądków – róbcie, ale dopiero po minięciu mety biegu. Inaczej jest z tym kawał ciężkiej roboty, a ja przekonałem się już o tej zależności zbyt wiele razy, by pozwalać sobie na podobne wybryki. Nawet nie chcę o tym myśleć. W Bawarii moja ulubiona knajpka serwuje dania z Włoch.
Generalnie staram się dbać o kwestie żywienia, chociaż po dużych biegach robię święto lasu i pozwalam sobie na wszystko. Niemniej zupełnie niedawno zdecydowałem się, by o pomoc w planowaniu treningów i diety poprosić byłą zawodową biegaczkę Natalię Grzebisz.
Uważam, że przynajmniej raz w roku trzeba zrobić kompleksowy przegląd maszynerii i oddać się w ręce lekarzy, mimo to nie zwykłem ufać w ciemno w przeprowadzane przez nich analizy wyników.
– Super! W takim wieku? Pan jest zdrów jak ryba, tak trzymać – słyszałem nieraz.
– A to, to, to, co to jest za parametr, że wychodzi poza skalę?
– Panie, detale, przy tak dobrej reszcie nie warto sobie zawracać głowy. Tego nawet nie warto brać pod uwagę, sam nie wiem, po co się to bada.
Aha.
Natalii mogę zaufać, na podstawie jednego z badań stwierdziła, że muszę przetestować brzuch na obecność helicobacter pylori. Oczywiście okazało się, że go sobie wyhodowałem, że mam stan zapalny i z tego wynikają pewne moje kłopoty. Gdyby nie jej determinacja, bym poszedł na dodatkowe badanie, nadal chodziłbym z tym i wierzył, że jestem „zdrów jak ryba”. Na dietetyczne efekty współpracy z nią też nie musiałem długo czekać. Jeśli za progres uznać zrzucenie w trzy miesiące aż dziesięciu kilogramów wagi i nadmiaru tkanki tłuszczowej, to znaczy, że postąpiłem słusznie. Kurcze, wiem, że tak postąpiłem! OK, wychodzę ze znajomymi i patrzę jak piją piwo, samemu sącząc herbatę. Nigdy nie będę młodszy niż jestem. Będzie coraz trudniej, dolegliwości, z jakimi walczę, pewnie wrócą, ale na razie czuję się lepiej, zdrowiej i fajniej, a przy tym mam na to papiery. Na biegach notuję coraz lepsze średnie prędkości, a mój wskaźnik określający wiek metaboliczny zmienił się z sześćdziesięciu do... trzydziestu ośmiu lat. Jak tak dalej pójdzie, zapraszam wszystkich na swoją osiemnastkę.
Bez diety też można biegać i startować. Można nawet palić papierosy, tylko po co sobie zaprzeczać?
Wracając do Niemiec, napiszę z pełnym przekonaniem, że Król Ludwig jest idealny na początek przygody z biegami długodystansowymi, zwłaszcza że po drodze mija się sporo miejsc ważnych historycznie i przyrodniczo. Jest barokowy klasztor w Ettal – prawdziwa perełka, którą widać z tras. Jest pałac Linderhof – jedna z trzech posiadłości patrona imprezy, czyli Ludwika II, ale jedyny, w którym pan i władca pomieszkiwał dłużej. Powstał w 1878 roku i jest rewelacyjny. To wyróżnia ten bieg, że jest przesiąknięty odniesieniami do przeszłości, w dodatku wyjątkowo urodziwymi. Trochę tak, jakby u nas przeprowadzić maraton przez, powiedzmy, Szlak Orlich Gniazd. Tam dla zabytków organizuje się nawet trasę, bo gdy tylko peleton dobiegnie do Ettal, zawraca w kierunku, skąd przybiegł. Nic, że to najbardziej podmokłe miejsce w całej okolicy, musi być Ettal i koniec. To ma swój urok, podobnie jak jeden podbieg na zupełnie płaskiej trasie – kolejnym atucie sugerującym ten wybór początkującym narciarzom maratończykom. Przebiegłem wszystkie – to wiem! Wspinaczka bynajmniej nie przestraszy nawet noworodka, bo wzgórze ma może kilkadziesiąt metrów wysokości. Ja nie lubię ani wyryp, ani takich płaskich nudów. Ale jeżeli mam kiepski dzień, te drugie zawsze zrozumieją, wybaczą i pomogą zrobić swoje.
Króla Ludwika będę czcił, nawet pomimo że to typ masówki, gdzie na starcie staje kilka tysięcy zawodników. Jest tam bardzo przyjaźnie i absolutnie nic nie grozi chętnym do łamania się w takich tłumach kijom. Po prostu czujesz się bezpiecznie. Polana startowa jest niesamowicie szeroka, a rozbiegówka przed wejściem na leśne trasy ma ze trzy kilometry i nie zwęża się nagle w wąskie gardło, tylko stopniowo zmniejsza szerokość, jak lejek, którym woda spływa płynnie, celnie i bez niepotrzebnych plam. To wszystko wystarcza, by monstrualny początkowo peleton na tyle się rozciągnął, żeby biegacze nie musieli irytować się zatorami, które wypaczają wyniki i sens rywalizacji. Naraz koło siebie może biec kilka osób. To na masowych zawodach komfort.
Szkoda tylko, że trasa tak często zamienia się w jezioro. Już kilka razy zdarzało się, że bieg odwoływano przez roztopy, deszcze, wysokie temperatury, podtopienia, wymywanie śniegu i tym podobne. Mi też się tak zdarzyło, i to w chwili, gdy byłem już na miejscu! Innym razem na przykład w ramach zarządzania kryzysowego organizatorów „pięćdziesiątkę” zamieniano na mniej niż „czterdziestkę”, w dodatku po więcej niż jednej pętli. Z całym szacunkiem, ale wtedy to już nie to samo. Lecz szacunek jest, do organizatorów honorowo oddających połowę sumy startowego pomimo ponoszenia olbrzymich kosztów na przygotowania. Bo to w tym światku raczej niezwykłość niż dobry zwyczaj. Mało tego, gdy któregoś razu Niemcy zrezygnowali z puszczenia wyścigu łyżwą, bo dewastuje śnieg, a wszystkie siły poświęcili na przygotowanie torów do klasyka na następny dzień, w ramach tej samej opłaty można było otrzymać pakiet na to drugie ściganie. Zrobiło tak mnóstwo ludzi, a ja... nie zabrałem ze sobą odpowiednich nart.
Najgorsze, że takie jaja pogodowe zdarzają się w Oberammergau właściwie z dnia na dzień. I trudno je przewidzieć. Wszyscy na miejscu są gotowi do biegu, tymczasem w nocy przed maratonem zaczyna się takie załamanie pogody, że o poranku nie ma już ani grama śniegu. Jeśli jeszcze jakiś zostaje i nadzieja na rozegranie imprezy się tli, organizatorzy próbują kopać jakieś tymczasowe systemy kanalików odprowadzających wodę z kałuż albo zupełnie je wypompowywać. Z różnym skutkiem. Prawie zawsze na polanie widać czekających w gotowości strażaków, bo to jedna wielka zamknięta dolina, której podłoże – jak wszystko – ma ograniczoną wsiąkliwość. Wystarczy, że lekko puści mróz, a po parkingu lepiej niż w butach narciarskich chodzi się w kaloszach.
A gdyby tak wymyślić kalosze z wiązaniami do nart?
-/-
Wy też możecie otrzymać „Dwadzieścia kroków po śniegu”. Książkę można otrzymać w podziękowaniu za wsparcie akcji Radia Gdańsk www.pomorzebiegaipomaga.pl
Po wpłacie min. 24,90pl na konto fundacji otrzymuje się maila zwrotnego z informacją:
Dziękujemy. Jeśli wpłaciłeś min. 24,90 organizator akcji - Radio Gdańsk – chciałby wysłać w podziękowaniu książkę A.Guzińskiego “20 kroków po śniegu”.
Przy wpłacie min. 59 zł wysyłamy koszulkę biegową.