W zdobywaniu czegokolwiek musi być jakaś gradacja. Nie można, a przynajmniej wedle moich wartości, zostać pułkownikiem, jeżeli nie przeczołgało się swojego na poligonie jako szeregowiec. Nie wolno porywać się na Mount Everest, jeżeli nigdy nie wdrapało się na Śnieżkę. Tą była Euroloppet. Później miałem w planach Rysy, Mont Blanc i kolejne. Wyższe, większe, trudniejsze i bardziej wymagające.
– Ty przez dwa lata Euroloppet zrobiłeś tyle, co 90 procent biegaczy przez całe życie – usłyszałem kiedyś.
– OK, ale każdy pisze swoją historię – odpowiedziałem.
Za pierwszy cel w światowej lidze maratonów ustaliłem sobie zdobycie tytułu Mastera w wersji Silver. To ułatwienie polegające na dowolności w wybieraniu dystansów – do tej odznaki można zapisywać się na najdłuższe dostępne w danym miejscu wyścigi, ale też krótsze. Czasami nawet o ponad połowę. W Jizerskiej Padesátce (stan na 2018 rok), biegłem już sześć razy, ale na początek pokazałem się nie w tytułowej „pięćdziesiątce”, a łyżwą na 30 kilometrów. Było mi trudno. Kilka kilometrów za startem mają mocny podbieg, który trwa co najmniej trzy kilometry. On na każdym zrobi wrażenie, szczególnie jeżeli ktoś uważa za długi i stromy jakuszycki podbieg od Orla w stronę Rozdroża pod Cichą Równią. W Jizerskiej jest gorzej, bo bez żadnego przerywnika i jak jedzie się na start w to miejsce, można być pewnym, że on będzie. W przeciwieństwie do większości biegów, które znam, trasy Jizerskiej się nie zmieniają. Jasne – jak brakuje śniegu, skracają pętlę i na pewno z czymś kombinują, ale jedyny taki przypadek, jakiego doświadczyłem, to obcięcie jej o cztery kilometry, ale akurat tak, by złapać jeszcze ten podbieg. Podobno raz w ekstremalnych warunkach zrobili też maleńką pętelkę i wszyscy biegali w kółko, ale chroń mnie losie przed występami w czymś takim.
Podbieg jest i koniec. A dalej zjazd, w czym akurat czuję się o wiele mocniejszy i to mnie zgubiło. To była zima 2017, ja byłem przed ostatnim „zaliczeniem” do czwartego tytułu Mastersa. Śnieg zmrożony, szybkie tempo i tylko ludzie irytowali, bo przestraszeni stromiznami ZAWSZE machają kijkami na boki lub wystawiają ostre końcówki kijów za siebie skierowane do góry i prędzej niż ich ominiesz, jego grot wpadnie ci do oka i w najlepszym wypadku skończysz jak Karol Bielecki. Co jeszcze mnie irytuje na trasie, to jak na pierwszych kilometrach ludzie wyrywają do przodu w poczuciu, że dadzą radę utrzymać tempo cały dystans, wyprzedzają na piątego, a później trzeba ich półżywych omijać.
Na zjeździe tylko rozglądałem się, czy ktoś nie zamierza zaraz przebić mnie swoim sprzętem na wylot i przeskakiwałem z torów w tory, jak gdybym robił to codziennie zamiast śniadania. Skręt w lewo, to hop – do lewej krawędzi. W prawo – fik i jestem bliżej. No wspaniale mi idzie! Następna scena to ja szorujący twarzą o lód. Kiedy się otrzepałem, poczułem krew i na początku ani myślałem ruszać, bo uznałem, że na pewno coś sobie złamałem. Szybki test, czy nic nie boli i wstaję, ale z buzi cieknie jak z kranu. – Czy ja nadal mam zęby? – pytałem siebie w myślach, bo robiąc to na głos, zaplamiłbym całą trasę. Jeden, drugi, trzeci – wszystkie są. Później chwilę myślałem o tym, jak do tego mogło dojść, ale oprócz tego, że mogłem nie trafić nartą w zagłębienie toru, nic nie przychodziło mi do głowy.
Byłem przerażony. Napchałem do ust tyle śniegu, ile tylko się dało, żeby zamrozić rany i czułem, że z każdym kęsem drobinki zamrożonej mazi drażnią wewnętrzne zadrapania. Kijek był w dwóch częściach, więc mając jeden, odzyskałem równowagę i pozbierałem porozrzucane rzeczy. Chciałem ruszyć się z miejsca. Szczęśliwie po paru minutach był punkt odżywczy, medyczny, a do tego wypożyczalnia kijków zapewniona przez organizatora. Z zaplanowanych wizyt najpierw wybrałem ten drugi, chociaż łeb bolał mnie do tego stopnia, że prawdopodobnie był to ślepy traf.
– Może pan biec. Jeżeli o mnie chodzi, nie widzę przeciwwskazań – usłyszałem po kwadransie badań.
Andrzej, poobijany, na mecie biegu
Dokulałem do mety, za którą czułem na sobie wszystkie oczy, jakie były w pobliżu. Podarty strój to żadna atrakcja, ale na twarzy byłem spuchnięty jak świnia. Głupio byłoby jednak nie skończyć biegu, mając na widoku ukończenie całego paszportu. No dobrze, gdyby ratownik mi zabronił, pewnie bym odpuścił, ale kto wie, czy nie zadziałałaby adrenalina? Widocznie nie było aż tak źle.
Bieg nie jest kameralny i ma swoje wyrobione miejsce w światku narciarskim. Odkąd pamiętam, uważam go za wyznacznik dla organizatorów Biegu Piastów i na razie Jizerská tę rywalizację wygrywa, przynajmniej pod względem rozpoznawalności na świecie, na którą mocno zapracowało okupione zmianą terminu rozgrywania ze stycznia na koniec lutego wejście Czechów do kalendarza Ski Classics. Pod względem liczby startujących „Piasty” mogą mieć lepsze liczby, szczególnie odkąd Polacy wymyślili – świetny zresztą – festiwalowy format imprezy. Co ciekawe, o ile u nas na trasie rządzą „nasi”, Czesi stanowią w swoim wyścigu narodowym najwyżej połowę frekwencji, bo całe setki pakietów wykupują im każdego roku koledzy z Niemiec. Ale na pewno bieg nie jest skokiem na kasę i komercyjnym bezduchem, gdzie wpadasz, działasz, wracasz i zapominasz. Jest friendly.
To jedno z tych wydarzeń, na które można pojechać ot tak – od strony Szklarskiej Poręby to zaledwie kilkadziesiąt kilometrów dalej niż Polana Jakuszycka, a ani razu dotychczas nie zdarzyło mi się zostawać w Polsce. Nie powiedziałbym, że to wewnętrzny przymus dostarczania sobie nowych bodźców, bo za granicą kilka razy zdarzyło mi się już przebywać. To raczej wygoda. Moją odwieczną miejscówką w Libercu jest hotel o tej samej nazwie, spod którego na start Jizerskiej jest kilkanaście kilometrów. W normalnych dniach pokonanie tego dystansu samochodem zajmuje kilkanaście minut i na miejscu w Bedřichovie nie ma żadnych kłopotów z zaparkowaniem, ale w dorocznym szczycie komunikacyjnym jedynym sensownym wyjściem jest posiłkowanie się shuttle busem, który oferuje najspokojniejszy, bezstresowy i wygodny przejazd. I tak się składa, że ten bus ma przystanek akurat blisko od wejścia do „Liberca”. Hotel ma też inne plusy. W piątek w rynku organizowany jest zwykle duży koncert i jakaś tam inna oprawa artystyczna, a jeśli można się na coś takiego przejść, to dlaczego nie? Lubię takie wydarzenia, bo przynajmniej można kogoś poznać. Na początku próbowałem komunikować się z lokalsami po angielsku, ale w końcu uznałem, że to bez sensu. Nie wszyscy potrafią go używać i robi się większy problem, niż gdybym dogadywał się na migi. Mój sposób na Czechy to mówienie po polsku prostymi słowami w nadziei, że druga osoba prostymi słowami będzie mówiła po swojemu.
Najśmieszniejsze są te momenty, w których dla utrzymania fasonu powinieneś ciągnąć dyskusję dalej, a uciekł ci sens trzech zdań z rzędu i nie wiesz już, o co komuś chodzi. Tymczasem okazuje się na przykład, że te trzy zdania były kluczowe.
Akurat przy okazji Jizerskiej nie zawarłem szczególnych znajomości, za to często widuję się ze znajomymi poznawanymi gdzieś indziej. Mimo wszystko najwięcej ludzi z tej niewielkiej grupy nowych kumpli przybyło mi podczas biesiad w „Plzeňce Duli” – libereckiej knajpce, jakich w Czechach jest pewnie pełno, za to brakuje takich gdziekolwiek indziej. Klimat maksymalnie czeski – muzyka, browar i lokalna kuchnia, którą po biegu mogę zjeść całą, dlatego że wtedy obowiązuje dyspensa. – Skoro tyle się namęczyłem, to mam prawo – wytłumaczyłem sobie kiedyś. Są też inne dania, z których korzystam przed biegiem, na dodatek kelnerzy, którzy się nie zmieniają od lat, pamiętają już i mnie, i moje zamówienia. Nawet jeżeli gościu strzela w to, co najczęściej się zamawia i tym kupuje klientów, ja daję się nabrać. Tam jest tak fajnie, że nie przeszkadzało mi nigdy nawet totalne zadymienie od papierosów. Przy każdym stoliku popielniczka, papieroski, siwo i szaro. Zlikwidowali to dopiero w myśl najnowszych przepisów Unii Europejskiej.
Byłbym zapomniał. Hotel „Liberec” to tragedia i kompletny syf, a jednak nawet mówiąc sobie rok w rok, że więcej do niego nie wracam, następnej zimy znów rezerwuję łóżko właśnie w nim.
Andrzeju, czemu?
Skoro wracam do Czech regularnie, aż prosi się pomyśleć nad porównaniem wyników, a co za tym idzie – swojej formy. Tylko że na nartach to bez sensu, bo to nie bieg na 60 metrów pod dachem, gdzie warunki są zawsze względnie takie same. Wystarczy, że źle posmaruję narty albo cokolwiek pójdzie nie tak i zamiast walczyć o wynik, walczę o przetrwanie. Swoją drogą, tam właśnie zdarzyło mi się spędzić na trasie sześć godzin i wrócić do domu przemoczonym jak pies, chociaż rok później pokonanie tej samej trasy zajęło mi dwie godziny mniej. Te zawody w ogóle nie są łatwe, a już na pewno nie dla początkujących, i wszystkim, którzy chcieliby tam zadebiutować, serdecznie odradzam. Ale wtedy nie ja zawiniłem, lecz pogoda – narty się kleiły, temperatura była tragiczna, mgła, źle posmarowane narty, brak torów, przykro tak, że mogłem jedynie człapać. Najgorszy nie był wysiłek, tylko poczucie znużenia tym, co się robi. Na początku nie lubiłem używać technologii pomiarowych – cały Euroloppet biegałem bez zegarka, bo wyszedłem z założenia, że i tak dowiem się wszystkiego na mecie, ale później, w miarę poprawiania się, stwierdziłem, że dla organizmu wytrzymałościowca takie statystyki są bardzo cenne. A już na pewno cenniejsze niż kwestia posiadania piłki w meczu kopaczy. Później miałem zwykły elektroniczny zegarek, który pokazywał godzinę. Teraz jest mi źle, jeśli nie mam możliwości zrobić dokładnej analizy tempa, tętna, międzyczasów i tym podobnych. Nie lubię wyzbywać się przyjemnego poczucia kontroli i nie rozstaję się ze swoim zegarkiem na żadnych zawodach.
Padesátka była granicą. Wejście do Worldloppet, kupno paszportu i decyzja, że atakuję coś naprawdę dużego, wymusiła na mnie zmianę taktyki biegania z „niech będzie, co ma być” na „wszystko da się przewidzieć”. Studiowanie profilu trasy, a potem zapamiętywanie kluczowych momentów to większa szansa, że wszystko wytrzymam, że jeśli za rogiem jest już nawet nie podbieg, a podejście, bo tak bardzo strome, to zapamiętam, żeby się zatrzymać i zjeść coś, co pomoże mi go pokonać zdecydowanie łatwiej. Albo przynajmniej się czegoś napić. Są też takie punkty żywieniowe, które omijam, bo ich nie potrzebuję, ale nawet organizatorzy biegów – przynajmniej ich część – wie, że biegacze mają takie rytuały. Wtedy na mapkach lub innych biuletynach rozpisują instrukcje dobrego samopoczucia:
31. kilometr. Weź to i to, będzie ci tak i tak i pomoże w tym i w tym. Będzie super.
Oczywiście się do tego nie stosuję, bo gdybym miał jeden do jednego śledzić te wskazówki, musiałbym mieć ze sobą pomagiera, który targałby ze mną cały ten majdan, a na koniec wypadłoby skoczyć w krzaki i wszystko to, co przyjąłem, oddać naturze. Pierwszy start w Jizerskiej, a konkretnie sytuacje, w których zatrzymywałem się aby przyjmować własne specyfiki, gdy w tym momencie mijało mnie bez sensu sto osób, nauczył mnie też, żeby nie wszystko warto tak skrupulatnie planować, bo może się to stać okropnie irytujące, tak samo jak to kiedy po raz pierwszy przed startem w Bedřichovie oddałem do przygotowania swoje narty lokalnym specjalistom od smarowania nart, co skończyło się kompletną klapą.
-/-
Wy też możecie otrzymać „Dwadzieścia kroków po śniegu”. Książkę można otrzymać w podziękowaniu za wsparcie akcji Radia Gdańsk www.pomorzebiegaipomaga.pl
Po wpłacie min. 24,90pl na konto fundacji otrzymuje się maila zwrotnego z informacją:
Dziękujemy. Jeśli wpłaciłeś min. 24,90 organizator akcji - Radio Gdańsk – chciałby wysłać w podziękowaniu książkę A.Guzińskiego “20 kroków po śniegu”.
Przy wpłacie min. 59 zł wysyłamy koszulkę biegową.