malysz

Nieogrzewana chatka jako centrum prasowe i brak dostępu do wiedzy – tak od dziennikarskiej strony wyglądały początki pracy przy skokach narciarskich. - Aż przyszedł Tajner i dokonała się rewolucja – opowiada Robert Błoński, który karierę Małysza śledził od lat 90-tych.

 

To był 17 stycznia 1999 roku. W Zakopanem trwał drugi konkurs Pucharu Świata w skokach narciarskich. Na przestarzałej Wielkiej Krokwi trudno było utrzymać śnieg, który w wyniku odwilży sprowadzono z wyższych partii Tatr. Kilkunastu dziennikarzy, z czego zdecydowana większość regionalnych, mogła być świadkiem pierwszego w karierze zwycięstwa Roberta Matei, który w mocno obsadzonych zawodach dzięki skokowi na odległość 126 metrów prowadził po 1. serii. Drugą próbę zepsuł i obiekt opuszczał ze łzami w oczach.

 

Nielicznie zgromadzeni żurnaliści bez problemu dostali się do hotelu Centralnego Ośrodka Sportu, w którym przebywały wówczas ekipy. Załamany i nieprzyzwyczajony do zainteresowania mediów Mateja o porażce potrafił powiedzieć jedynie, że „nie wie co się stało”. To wszystko. To była wiedza, z której pomocą miał powstać materiał dziennikarski napisany w spartańskich warunkach w zaadaptowanej na biuro prasowe nieogrzewanej chatce.

 

- Było przaśnie. Skocznia była stara i traciła homologację FIS. Zainteresowanie kibiców i oprawa nie przypominały w niczym tego, co znamy już z czasów małyszomanii. Pamiętam, że skokami w kraju interesowało się dosłownie paru dziennikarzy: ja, Dariusz Wołowski, Marek Serafin i mający największe pojęcie Andrzej Łozowski. Większość wiedzy zdobyliśmy podczas popularnych już wtedy transmisji Turnieju Czterech Skoczni, który w okresie świątecznej nudy był jednym z nielicznych sportów pokazywanych w telewizji – opowiada Robert Błoński, który karierę Adama Małysza opisywał na łamach Gazety Wyborczej już od lat dziewięćdziesiątych XX w. Błoński przyznaje, że o dyscyplinie wiedział na początku raptem podstawowe rzeczy: zasady, z czego się składa skocznia, jakie są elementy skoku, jaki mniej więcej zawodnik ma sprzęt. I tyle. Skoki w tamtym okresie były w redakcjach traktowane tak jak dziś żeglarstwo czy bobsleje. Totalna nisza, nad którą ktoś pochylał się maksymalnie dwa razy w roku.

 

Błoński: - Nie było od kogo czerpać wiedzy. Zawodnicy byli nieobyci z mediami, wyników nie mieli, więc cały czas chodzili nabuzowani, do tego w kadrze Mikeski zamiast drużyny tworzyły się jednoosobowe obozy walki i nieufności. Sam trener wszędzie tylko wietrzył spiski. Internetu nie było, więc statystyk nie bardzo było jak sprawdzić. Pustynia. Każdy chłopak grał kiedyś w piłkę, więc pisać o niej problemem nie jest. Ale mało dziennikarzy, o ile ktokolwiek, miało okazję skoczyć ze skoczni.

 

Pod koniec stulecia pierwszą drużynę objął Apoloniusz Tajner. To on, jak uważa Błoński, i jego współpracownicy stali się drogowskazami dla mediów. A tych wokół skoków zaczęło pojawiać się z każdą zimą coraz więcej. - Na początku 2001 roku redakcja nikogo nie wysłała do Oberstdorfu i Ga-Pa na Turniej. Małysz wygrywał kwalifikacje, łapał formę i jak w końcu wygrał też w Innsbrucku, z Michałem Polem pruliśmy całą noc, żeby zdążyć na 1. serię. Pierwszy skok obejrzeliśmy jeszcze w wozie transmisyjnym, drugi widzieliśmy już na żywo. I tak się zaczęło na poważnie – mówi były korespondent „Wyborczej”. Później pojechał do Lahti, poznał doktorów Żołądzia i Blecharza, bliżej A. Tajnera. Na nich dziennikarze mogli liczyć. Tłumaczyli jak wygląda odbicie, opowiadali o aerodynamice, o sprzęcie. Doktorzy zaczęli mówić o tym, jak odmienili Małysza. A później po latach sam Adam się otworzył i podróżował z dziennikarzami przez skoki objaśniając ich tajniki krok po kroku począwszy od słynnej bułki z bananem. Słuchali wszyscy.

 

Nie ma wątpliwości jak mocno rynek mediowy rozwinął się pod wpływem nowego, niespodziewanego idola Polaków. I nawet jeśli nie zmierzyć tego liczbą jeżdżących za Adamem korespondentów, wystarczy spojrzeć na poziom ich wiedzy. Dociekliwy dziennikarz piszący o skokach w 2015 roku potrafi dokładnie ocenić czy odbicie na progu miało miejsce we właściwym momencie, a trajektoria lotu właściwa. Ten z 1999 roku wiedział tylko to, co powiedział mu Mateja. Że nie wyszło.

 

Tekst na podstawie informacji użytych w pracy licencjackiej o skutkach pojawienia się idoli sportowych na przykładzie A. Małysza i J. Kowalczyk.

 

Michał Chmielewski

fot. Facebook Adama Małysza