Marcin Bachleda

Niegdyś filar kadry, dziś znów jej członek. Marcin Bachleda pozostał przy skokach narciarskich - w zespole juniorów pomaga Robertowi Matei.

 

Mistrzostwa Polski w Szczyrku. Pod skocznią pojawiają się kolejne ekipy - narciarze z szatni wychodzą prosto na rozgrzewkę, trenerzy sprawnie analizują warunki, a serwismeni rozkładają stanowiska ze sprzętem. Na Skalite robi się tłoczno i żywo – za chwilę zawody, na relaks nie ma czasu. W tłumku zaabsorbowanych pracą osób jest jednak człowiek, który mimo powagi momentu zachowuje pogodę ducha. I chociaż wołają na niego „Diabeł”, jego gesty, żarty i uśmiechy sieją w miasteczku zawodników spokój... anielski. To Marcin Bachleda – nowy pracownik kadry juniorów.

 

Koniec był początkiem

 

Jeszcze przed dwoma laty Zakopiańczyk rywalizował na arenie międzynarodowej. Na domowej skoczni walczył w Pucharze Kontynentalnym o powrót do sportu po kontuzji kolana. Jak się okazało - bezowocnie. Skutki upadku w wiślańskiej Malince okazały się zbyt poważne i Bachleda w kwietniu ostatecznie pożegnał się z lataniem. - Są upadki w zasadzie bezbolesne, ale i te, których skutki odczuwa się latami. I mi się taki przytrafił. O pierwszych się zapomina, drugie zawsze zostawiają ślad. Nie tylko na zdrowiu, ale też psychice i sztuką jest go trwale wymazać. Jak ci się nie udaje, robi się blokada, zaczyna skakanie na pół gwizdka. Stwierdziłem, że to nie miałoby sensu – wyznał w Szczyrku Diabeł, którego w trakcie rozmowy po ramieniu poklepywali koledzy. Trochę dla zgrywy, trochę z szacunku. Na brak drugiego były kadrowicz narzekać nie może. Choć w kadrze juniorów pracuje jako serwismen, z jego zdaniem w skokowym światku liczą się wszyscy. Jeszcze przed oficjalnym rozbratem z kombinezonem charyzmatyczny góral pracował przy kadrze „B”. Gdy podzielono zawodników na trzy grupy, w związku stwierdzono, że do każdej potrzebnych jest dwóch trenerów, fizjoterapeuta i właśnie opiekun sprzętu. Wybór ostatniego okazał się szansą.

 

- To jest oparte na takiej zasadzie, że jak zawodnik kończący karierę wchodzi do sztabu, łatwiej mu zaufać. Ze mną chyba tak właśnie jest. My się w środowisku znamy na wylot, praktycznie całe życie na skoczni, ciągle razem, w jednym miejscu. Pomagam jak mogę – mówi skromnie Bachleda. Srebrny medalista Uniwersjady trafił na specyficzne czasy. Z jednej strony sukcesy Małysza wzbudziły w Polsce zainteresowanie skokami, z drugiej jednak w równym tempie rosły oczekiwania wobec pozostałych kadrowiczów. Były członek katowickiego AZS-AWF królem nart nigdy nie został, co śmiało można rzec także o reszcie ówczesnych reprezentantów kraju. Robert Mateja w erze „małyszomanii” sporadycznie przypominał sobie o dobrych czasach, Łukasz Kruczek dominował głównie na igrzyskach studentów. Dziś znów tworzą jedną ekipę, ale już po drugiej stronie. Zdaniem Diabła taka sytuacja jest doskonałym fundamentem do pracy. - Znając się na wylot łatwiej jest mówić jednym głosem – podkreśla. Oczywiście z uśmiechem na twarzy.

 

Jakoś się przebić”

 

Bachleda wie doskonale, że dziś opłaca się zostać przy sporcie. To nie tylko przyzwoicie płatne zatrudnienie, ale i poczucie współtworzenia większego projektu. Kadra narodowa to miejsce spotkań najlepszych specjalistów, bycie jej pracownikiem jest sporym handicapem. Zwłaszcza, że swoją przyszłość Zakopiańczyk wiąże z trenowaniem następnych pokoleń. Jak wielu innych byłych skoczków.

 

- Teraz dbam o sprzęt chłopaków, pomagam w imitacji czy innych elementach treningu, ale na serwismenie się nie skończy. Będę chciał się rozwijać, piąć wyżej i wiedzieć coraz więcej. To, mam nadzieję, pójdzie w stronę trenerki, ale muszę jeszcze parę rzeczy zrobić, pozałatwiać. Jest tych trenerów sporo, ale jak będę dobry, to jakaś robota zawsze się znajdzie – wierzy członek tzw. klubu „dwustu”. Jego rekord życiowy to 201,5 metra. Teraz jego zadaniem będzie pobić go nogami przyszłych zawodników. On sam - chociaż za nartami tęskni – póki co nie myśli o wyjeżdżaniu na górę. - Korci strasznie, ale kolano mnie blokuje. Jak wreszcie zrobię rekonstrukcję więzadeł, to kto wie? Ale na dziś najważniejsze jest zdrowie. Na skoczni szaleństw miałem już wiele.

 

fot. Antoni Cichy 

Informacje w Szczyrku zebrał Michał Chmielewski

OBSERWUJ AUTORA NA TWITTERZE: @chmiielewski