Klingenthal

Wielkie nadzieje, ciekawe plany i brutalna rzeczywistość. Choć letni cykl skoków miał odmienić narciarstwo, stał się nikomu niepotrzebnym wynalazkiem.

 

Zadałem sobie ostatnio pytanie - ilu zwycięzców letniego Grand Prix potrafię wymienić? Dla wprawy wyliczyłem szybko triumfatorów Pucharu Świata, a później... zawiesiłem się. Małysz, Morgenstern i ostatnio Jernej Damjan. To wszystko. Zaraz potem zacząłem jeździć palcem po mapie, szukając skoczni najbardziej znanych ze zmagań na igelicie. Wisła, Hirtenzarten, Courchevel – te trzy kojarzą mi się najmocniej. Gdybym wysilił się mocniej, pewnie dodałbym kilka innych. W porównaniu z wytłuczonymi „na pamięć” kalendarzami zimowymi wynik to marny, o ile nie żenujący. Drugi z epitetów coraz częściej przychodzi mi na myśl przy ocenianiu jakości powstałej w 1994 roku serii.

 

A miało być tak pięknie

 

Początki letniego Grand Prix sięgają 1994 roku. Na Adlerschanze w legendarnym Hirtenzarten rozegrano wówczas historyczną drużynówkę. W całym sezonie odbyły się tylko trzy konkursy, a o kolejności decydowały nie punkty znane z Pucharu Świata, ale te małe – dokładnie jak w Turnieju Czterech Skoczni. Wygrał Takanobu Okabe. Rok później rozszerzono kalendarz, co - z małymi wyjątkami – kultywowano w kolejnych latach. W 2011 skoczkowie mieli do zaliczenia aż 11 konkursów. Wydawało się, że FIS sukcesywnie nadaje swemu dziecku odpowiednią rangę.

 

Międzynarodowa Federacja informowała o różnych koncepcjach popularyzacji wakacyjnego skakania. W ciągu dwudziestu jeden lat dotychczasowej historii LGP planowano m.in. skupić sezon wokół okresu wakacyjnego czy podczepić Grand Prix jako pierwszy period Pucharu Świata. Chciano w ten sposób zachęcić czołowych skoczków do udziału w konkursach, których stawką byłaby coś więcej niż zabawa. Organizowanie zawodów wyłącznie w sezonie urlopowym argumentowano wyższą frekwencją na trybunach. Ale o tę FIS nie musiała martwić się w Polsce, gdzie w 2011 roku przeprowadzono Lotos Poland Tour. Trzy skocznie, cztery konkursy i prestiż, który nad Wisłę przyciągnął najlepszych na świecie. Nasz projekt był następcą tzw. „Turnieju Czterech Narodów”, który w latach 2006-10 organizowały kraje alpejskie. Ta swoista rywalizacja w rywalizacji generowała zainteresowanie i prestiż. Obie inicjatywy porzucono.

 

Sportowy nonsens

 

Plany planami, a życie życiem – tak w skrócie opisać można to, co dzieje się teraz wokół drugiego najważniejszego cyklu skoków. Niejednokrotnie obiecywano igelitową ekspansję, lecz za każdym razem okazywało się, że to słowa rzucane na wiatr. Żadna z koncepcji nie zakorzeniła się na stałe w narciarskim światku i zamiast zgodnie z zapowiedziami promować – zniechęcano. I zniechęca się nadal.

 

Letnie Grand Prix to dziś parodia cyklu, która władzom FIS służy głównie jako doświadczalne poletko. Co chwilę ustawia się na nim bombę, którą albo zawczasu usuną saperzy, albo jej wybuch zdemoluje okoliczne domostwa. Dlaczego bomba? Bo każdy pseudonowatorski pomysł ekipy ze Szwajcarii przedstawiany jest jako hit, który zbawi dyscyplinę. Dość wspomnieć, że po dziś dzień środowisko puka się w głowę po pomyśle usunięcia sędziów stylowych. Nie wszyscy przekonali się do wliczania w notę prędkości wiatru czy możliwości zmiany belki na wniosek trenera. Bombą nie była też reforma lotów, której nie rozumieli chyba sami ludzie z wewnątrz. A kibice już na pewno.

 

Na dobrą sprawę nie jestem pewny czy LGP można w ogóle nazywać cyklem. Oczywiście wciąż sezon ma jakąś ciągłość, punkty sumuje się w jednej klasyfikacji, ale czy to wystarczy? Całość rozciągnięta jest na zbyt długi czas, przez co szkoleniowcy traktują zawody jako pojedyncze sprawdziany. W generalce wygrać może gość, który regularnie miota się w czołowej dziesiątce, ale jeździ po wszystkich skoczniach. Może też taki, który pojawił się na trzech konkursach i wszystkie wygrał. Nie jedzie się na period, ale na jeden, dwa weekendy. Resztę obstawiają juniorzy, którzy chętnie pojadą na wycieczkę na wschód. Miejsca takie jak Hakuba, Nizhny Tagil czy Ałmaty to na pewno godne uwagi centra sportów zimowych i nie mam nic przeciwko, by zawitała tam narciarska karuzela, Ale czy poważne jest rozrzucanie trzech egzotycznych skoczni na cały miesiąc? Czy nie łatwiej byłoby azjatyckie tournée zorganizować za jednym zamachem? Na te pytania odpowiedź zna tylko FIS. Ale i w to wątpię.

 

Michał Chmielewski

OBSERWUJ AUTORA NA TWITTERZE: @chmiielewski