Magda Pałasz

Światowe skoki kobiet doczekały się igrzysk, polskie konkursu o mistrzostwo kraju. Bezkonkurencyjna okazała się w nim liderka naszej kadry Magdalena Pałasz. Historyczna triumfatorka ze Szczyrku w szczerej rozmowie z Michałem Chmielewskim opowiada o marzeniach, poświęceniu i przezwyciężonym kryzysie.

 

Michał Chmielewski: Skakałyście na „siedemdziesiątce”, ale pewnie z chęcią byś polatała na większej?

 

Magdalena Pałasz: Pewnie, całe lato trenowaliśmy na skoczniach normalnych raczej pod kątem rywalizacji międzynarodowej, niż tej krajowej. Ale tę skocznię akurat lubię, a po mistrzostwach polubiłam jeszcze bardziej.

 

Było was trzynaście, a niektóre zawodniczki dopiero od niedawna trenują na tak dużym obiekcie. Na jakim etapie są dziś polskie skoki kobiet?

 

To wszystko dopiero raczkuje. Ja i Aśka (Szwab – red.) przecieramy szlaki młodszym dziewczynom i nie jest to łatwe. Ale sam fakt, że doczekałyśmy się konkursu o mistrzostwo kraju jest znakiem, że nasz wspólny trud nie idzie na marne. Mam nadzieję, że młodsze koleżanki zwiążą swoją przyszłość ze skokami, że będą chciały się rozwijać. Bez nich nic się nie uda.

 

Do niedawna nie miałyście nawet kadry narodowej.

 

Nie ma co ukrywać – jesteśmy w tyle za światem. Na szczęście utworzono nam wreszcie zespół, w której jesteśmy we dwie z Asią. Takim składem zazwyczaj jeździmy na zawody. Wyjątkiem są te miejsca, w których startują też chłopcy. Wtedy jesteśmy podczepiane.

 

Trenujecie wspólnie?

 

Oprócz nas trener Hankus ma też grupę męską w Szczyrku. Głównie skaczemy z nimi, ale czasem na tych samych skoczniach jesteśmy z kadrami. Wiadomo – popatrzą i na chłopaków, i na nas, skonsultują coś, pomogą. Jest między nami współpraca. Trenerzy chłopców to otwarci ludzie, znamy się i możemy liczyć na ich pomoc.

 

A skoczkowie jak was traktują? Maskotki ekipy czy tupią już nogami, żeby poskakać w konkursach mieszanych?

 

Falun się zbliża, pięknie byłoby tam wystartować. Myślę, że z większością chłopaków mam dobre relacje. Staram się takie mieć zarówno z moimi rówieśnikami jak i z kadrą seniorów. Traktują nas normalnie. Miksty robią się popularne, pewnie, że chciałabym w takich skakać. Nasz debiut w Lillehammer – nie oszukujmy się – udany nie był, ale robię wiele, żeby się poprawiać.

 

Lillehammer. To był skok w nową rzeczywistość? Media, kibice – poznała was wtedy cała Polska.

 

Pierwszy Puchar Świata to było coś niesamowitego. Z jednej strony ogromna radość, a z drugiej stres. Media wtedy nam nie pomogły, bo zrobił się wokół naszego wyjazdu szum, napierali na nas. Czułam, że jestem pod presją, że coś muszę. Ale zdążyłyśmy się już obyć z nowymi realiami, jest lepiej.

 

O czym myślałaś po tamtym weekendzie? Z jednej strony było to zderzenie z brutalną rzeczywistością, a z drugiej – miałaś dopiero osiemnaście lat. Nikt nie mógł oczekiwać cudów.

 

Wiesz, miałam osiemnaście lat, ale to taki wiek, w którym wiele zawodniczek seryjnie wygrywa konkursy na różnych szczeblach. Sara Takanashi, która jest najlepsza na świecie, jest ode mnie jeszcze o rok młodsza. Hendrickson tylko o rok starsza. Moim problemem jest fakt, że zaczęłam treningi później od nich i mam jeszcze wiele do nadrobienia.

 

To, co stało się w Lillehammer, było punktem przełomowym dla mnie i mojego podejścia do skakania. Zderzyłyśmy się z prawdziwym poziomem skoków na świecie. Bardzo wysokim poziomem! Zdałam sobie sprawę, ile jeszcze pracy przede mną, by cokolwiek w tym sporcie osiągnąć. Że to nie jest takie łatwe, jak się niektórym wydaje. Że skoki kobiet to już nie nisza. Świat bardzo poszedł do przodu i trzeba osiągnąć odpowiedni poziom, by być jego częścią.

 

Sarah Hendrickson na wieść o waszym debiucie w Pucharze Świata wrzuciła na swojego Facebooka zdjęcie. Były gratulacje i życzenia sukcesów. Środowisko chyba dobrze zareagowało na ambitne Polki?

 

Tak, czułyśmy się dobrze. Wiele osób nas wówczas wspierało, między innymi Sarah. Pisałam z nią przed pierwszym startem, dała mi kilka ciekawych rad. Co prawda i tak zjadł nas później stres, ale te wszystkie słowa otuchy były bardzo miłe i potrzebne. Dziewczyny chętnie z nami rozmawiały, mówiły, że to super dla skoków, że kolejne kraje dołączają się do szkolenia zawodniczek i że w ich gronie znajduje się również Polska.

 

Później w Hinzenbach były pierwsze punkty. Sporo tych przełomów jak na jedną zimę!

 

Gdyby ktoś jesienią przyszedł i powiedział, że będę skakać z najlepszymi, pewnie bym się uśmiała. A już zdobywać punkty? Nie dochodziło do mnie, że się udało. Przecież jak to, dopiero zadebiutowałyśmy, a ja mogę punktować? Uwierzyłam tamtego dnia, że się da, że mogę.

 

Czujesz progres?

 

Na pewno. Widzę, że przez ostatni rok wiele się zmieniło u mnie i też wokół mnie. A to, że efekty mojej pracy są wymierne jeszcze mocniej motywują do działania.

 

Miałaś kiedyś kryzys? Że nie szło, że chciałaś rzucić narty w kąt?

 

Miałam. Po zimowych igrzyskach młodzieży w Innsbrucku przeszłam załamanie. Pojechałam do Austrii zupełnie nieprzygotowana, niegotowa na takie zawody. Nie miałam wystarczająco dużo treningów, ani na tyle siły, by mierzyć się z mocnymi rywalkami. Wstyd to przyznać, ale po tamtej imprezie zaczęłam zastanawiać się, co ja właściwie robię, czy to ma jakikolwiek sens? Ale pozbierałam się. Postanowiłam pokazać wszystkim, którzy krytykowali mnie za plecami, że jestem coś warta. Tym, którzy przychodzili do mojego taty i wmawiali mu, że moje treningi są stratą czasu.

 

Musiało boleć.

 

I bolało. Nie chodzi dziś o to, by rzucać nazwiskami, ale wiem, jakie to osoby. Mogę tylko dziękować Tacie, że poczekał z tym do momentu, w którym uznał, że jestem na tyle silna, by o tym wiedzieć. Dziś te słowa mnie motywują, ale gdybym usłyszała je po zawodach w Innsbrucku... Teraz ci sami ludzie podchodzą, gratulują wyników, jakby zapomnieli, czego nie tak dawno mi życzyli. To śmieszne.

 

A mają czego gratulować. W niektórych konkursach ocierałaś się o trójkę. Siódma, czwarta... Sprowokuję: kiedy pierwsze pudło?

 

Ha, też bym chciała wiedzieć! Bardzo bym chciała. Faktycznie, bywały już konkursy, w których brakowało niewiele. Na Pucharze Kontynentalnym w Falun nawet bardzo niewiele. Ale nie mogę powiedzieć konkretnie, że tu i teraz na pewno się uda. Jak będę się rozwijać to i na pudło przyjdzie czas. Muszę być cierpliwa.

 

Nad czym najmocniej pracujesz na treningach?

 

Nad wszystkim, ale do poprawienia mam w szczególności lot. Muszę być zdyscyplinowana, pamiętać, żeby się nie rozluźniać, bo to się źle kończy.

 

Usztywniacz na nadgarstku to pamiątka po Trondheim?

 

Niestety. Szkoda tamtego wyjazdu, bo i skocznia mi się podobała, i wyniki na treningach były obiecujące. Dwa razy byłam dwunasta, a do Norwegii przyjechało wiele świetnych zawodniczek - chyba najlepsza obsada w całym lecie. Miałam ogromny apetyt, by niezłe treningi przełożyć na dobry start w konkursie głównym. Ten upadek wyniknął tylko i wyłącznie z mojej winy. Zamiast trzymać w powietrzu nogi mocno napięte, co jest podstawą w skokach narciarskich, to ja zgięłam nogę i wylądowałam... jak widać na nadgarstku. Staram się z każdego takiego zdarzenia wyciągnąć lekcję – w tym sezonie miałam trzy lub cztery wypadki, które spowodował ten sam błąd. Teraz to jest zabawne, ale jeszcze bardziej niebezpieczne. Muszę myśleć o tym, co robię na skoczni.

 

Zastanawiam się, co o Tobie myślą te małe dziewczynki – niektóre są młodsze niż wygrana Małysza w Turnieju Czterech Skoczni. Pewnie wzbudzasz szacunek?

 

Nie jestem żadną gwiazdą, staram się być koleżanką. Zaczynałam tak samo jak one i też wtedy kadrowicze wzbudzali szacunek. I mi też wtedy było ciężko. Dziewczyny jak tylko czują potrzebę, mogą się do mnie zwrócić, zawsze można pomóc, pogadać. To małe środowisko, znamy się tutaj w większości bardzo dobrze i nie może być inaczej jak po prostu mieć ze sobą fajny kontakt.

 

Skoki zajęły Ci już całe życie?

 

Tak.

 

A znajomi? Nauka?

 

Trenuję codziennie. Zajmuje mi to mnóstwo czasu i nawet jak jestem w domu i ludzie myślą, że odpoczywam, to tak nie jest. Tam też jest trening do zrobienia. Czy to siłownia, czy szybkość albo skoczność... Ale staram się mieć czas dla najbliższych. Jak idę na skoczność, to koleżanki czasami przychodzą do mnie, mierzą mi odległości, jest trochę śmiechu, luzu. Co do nauki, to w maju skończyłam zakopiańską Szkołę Mistrzostwa Sportowego. Teraz nowy rozdział, dostałam się na AWF do Katowic i tam będę kontynuowała edukację. Zobaczymy jak uda się wszystko pogodzić.

 

Ludzie dalej się dziwią, że dziewczyny też zaczęły skakać?

 

Niestety często nas traktują jak dziwaczki. Pytają czy się nie boimy, dlaczego skaczemy. Bardzo bym chciała, żeby zaczęto nas traktować jak normalne sportsmenki. Żeby ludzie zaczęli o nas myśleć jak o normalnych skoczkach. Wiem, że to się bierze raczej z uznania, może jakiegoś podziwu – zwłaszcza jak wyjadą na górę i stamtąd popatrzą w dół. Ale kto wie, może kiedyś będzie nas tyle, co chłopaków?

 

Musisz te narty naprawdę kochać.

 

Tak! Ja się naprawdę strasznie cieszę, że mam takie życie. I nawet jak na treningu sobie coś pomruczę pod nosem, polecą łzy ze złości, to później wracam do domu i myślę, że gdyby nie skoki, to co ja bym teraz ze sobą robiła? Poszłam na skocznię za bratem, za mną młodsza siostra, za nami rodzice, którzy wkręcili się chyba jeszcze mocniej od nas. Mam tutaj przyjaciół, nawiązuję znajomości. Wokół skoków kręci się całe moje życie.

 

foto. Ewelina Wydra

W Szczyrku rozmawiał Michał Chmielewski

OBSERWUJ AUTORA NA TWITTERZE: @chmiielewski