Polacy uwielbiają skakać w Klingenthal. Z perspektywy kibica rudawska miejscowość oferuje nie tylko podziwianie konkursów.
Zagraniczne wyjazdy mają urok. Będąc na polskich konkursach skoków narciarskich spotykam się z niesamowitym dopingiem, ale i z brakiem okazji do poszerzenia sportowych horyzontów. Tumult, setki dziennikarzy, fotografów i ogólnonarodowa szajba. Liczą się tylko te trzy, wyjątkowe poniekąd, godziny fruwania. Wyjazd na finał Letniej Grand Prix do Klingenthal pozwolił nie tylko w spokojniejszej atmosferze prześledzić rywalizację, ale też dogłębnie poznać lokalną kulturę, historię narciarstwa w regionie i to, co lubię najbardziej – pozostałe skocznie w okolicy. A było co w Saksonii podziwiać.
Najlepiej samochodem
Dojazd do Klingenthal nie powinien sprawić kłopotów. A przynajmniej tym kierowcom, którzy pomyślą o zabraniu w trasę nawigacji GPS. Ja postanowiłem zaufać drogowskazom i skończyło się to półgodzinnym objazdem po okolicy. Zażenowanie złagodziły nieco uroki pewnej saksońskiej mieściny, choć i tak wszyscy pasażerowie myślami byli już na Vogtland Arenie. Z przygranicznego Zgorzelca do Klingenthal jest 257 kilometrów. To dużo, jeśli wziąć pod uwagę czas podróży, ale stosunkowo niewiele, jeśli zmierzymy dystans do innych miast gospodarzy skokowego Pucharu Świata. Do Niemiec z południowej Polski wjeżdżamy autostradą A4, która po przekroczeniu Nysy prowadzi do Chemnitz. Po minięciu miasta zmieniamy drogę na nr 72 (kierunek Hof) i zjeżdżamy z niej na węźle Stollberg-West, gdzie po dwóch skrętach w prawo dostajemy się na trasę regionalną nr 169 do Aue. Tam po raz pierwszy zauważymy drogowskazy na Klingenthal - wzdłuż trasy nr 283 ustawione są regularnie.
Nie trzeba patrzeć na znaki, by wiedzieć, że dotarło się na miejsce. Tuż po wjeździe do Klingenthal zauważamy liczne flagi i bannery reklamowe z podobiznami tamtejszych ulubieńców. Niemcy chwalą się organizacją skoków i, na pierwszy rzut oka, dbają o odpowiednią promocję organizowanych tam imprez. Lokalni mieszkańcy także utożsamiają się ze światem nart – wiedzą, że przypływ kibiców to przypływ gotówki. Na wielu domach wiszą barwy narodowe zgłoszonych zawodników, a płoty i tablice informacyjne zdobią narty do latania.
Emocje w Niemczech, relaks w Czechach
Kłopoty zaczynają się w chwili, gdy przychodzi nam rozejrzeć się za noclegiem. Z pomocą nadchodzi Republika Czeska i jej ciekawa baza noclegowa. Ceny za dobę z niemieckich pensjonatach zaczynają się od pułapu 30 €, co jest i tak przyzwoitą, godną uwagi stawką. Ale taką wynegocjować trudno. Na szczęście Klingenthal jest miastem przygranicznym i do czeskich wsi od biedy da się nawet dojść pieszo. Spod skoczni do pensjonatu, w którym zatrzymałem się na finale letniej Grand Prix, jest 12 kilometrów. Z tego rozwiązania korzystają nie tylko kibice, ale i reprezentacje - w październiku była to np. ekipa z Włoch. Taxi do centrum wydarzeń kosztuje mniej niż 100 Kč. A noc? Za jedną zapłaciłem 500 Koron, co w przeliczeniu na złotówki daje około 80 złotych. Im więcej dni spędzimy na zawodach, tym mniej za dobę wydamy. W tej kwocie otrzymałem nie tylko wygodne łóżko z ciepłą kołdrą, ale i dostęp do Wi-Fi, kolację ze śniadaniem oraz rewelacyjną obsługę. O smaku regionalnego piwa wspominać nie wypada. Ale nie wypada też go nie spróbować. Traf chciał, że przyjechaliśmy akurat na lokalne święto. Złotego trunku, świni z grilla i muzyki na żywo nie zabrakło.
Polskie akcenty
Odkąd jesienią 2005 roku Klingenthal na nowo zyskało dużą skocznię narciarską, najważniejsze zawody FIS odbywają się tu regularnie. Historyczny, pierwszy konkurs na Vogtland Arenie wygrał Adam Małysz. Było to w czasach, w których na podium stawali jeszcze zawodnicy z poprzedniej epoki: Andreas Widhölzl i Tami Kiuru. Polak wracał wówczas do wielkiej formy i w lutym, przed pamiętnymi Mistrzostwami Świata w Sapporo, stanął na tym samym obiekcie na podium Pucharu Świata. W równie wysokiej dyspozycji Wiślanin był przed Igrzyskami Olimpijskimi w Vancouver. Podium tamtej rywalizacji okazało się zresztą prorocze – w kanadyjskim Whistler w obu konkursach wygrał Ammann, przed Małyszem i Schlierenzauerem.
W kolejnych miesiącach na jednej z najnowocześniejszych skoczni świata Polacy wciąż odgrywali pierwszoplanowe role. Na finałowych zawodach LGP w październiku 2010 wydawało się pewne, że zajmujący po 1. serii czwartą lokatę Małysz sięgnie po tytuł w klasyfikacji generalnej. Ale na drugą próbę już nie wyjechał, bo w międzyczasie został zdyskwalifikowany za przekroczenie limitu czasu. Kolegę z kadry pomścił wówczas wchodzący w wielki świat Kamil Stoch, który wygrał tu także zimą, a później ponownie latem. Ostatni wielki triumf w Rudawach świętowaliśmy w zeszłym roku. Nazwisko Krzysztofa Bieguna odmieniano wówczas we wszystkich przypadkach.
Nie tylko Schwarzbergschanze
Większości kibiców Klingenthal kojarzy się wyłącznie z najnowszym obiektem regionu, ale skokowa historia miasta sięga aż 1912 roku. Wtedy właśnie na południowych stokach powstała czterdziestometrowa Reinhold-Glaß-Schanze, która przetrwała aż do 1999 roku, kiedy to jej rozbieg został wyburzony. W pobliżu skakano też na mniejszych obiektach dla dzieci, ale głównym ośrodkiem szkolenia od 1970 roku stały się pokryte igelitem Kleine Aschbergschanzen. Najpierw K-35, a później też mniejsze K-25, 12 i 8. Siadając na belkach startowych młodzi zawodnicy mają doskonały widok na ruiny jednej z najważniejszych skoczni w NRD - Große Aschbergschanze z rekordem na zawsze należącym już do słynnego Jensa Weißfloga. Jego 107,5 metra było na tamte realia wynikiem historycznym, co upamiętnia specjalna tablica. Dziś po dawnej ikonie inżynierii pozostała jedynie wieża sędziowska, która ze smutkiem nieśmiało wychyla się znad drzew. Znalezienie tego nieco zapomnianego miejsca nie należy do łatwych. Z głównej drogi do Aue skręciłem w prawo, w Steinbachstraße i jechałem nią aż do znaku zakazu wjazdu. Tunel, który zobaczyłem przed sobą, wydrążony jest pod zeskokiem największej skoczni. Na górę dostałem się po zarośniętych, pamiętających lata świetności schodach.
Z polskiego punktu widzenia drugim najważniejszym kompleksem narciarskim w okolicy są zbudowane w lesie skocznie Mühlleithen. Jeszcze przed pokryciem nowym igielitem - ba! - jeszcze przed erą Małysza mały sukces odniósł tu Kamil Stoch. Mistrz olimpijski już w wieku 11 lat pobił na K-60 letni rekord. Jego 64 metry dopiero po pięciu latach przebiła... kobieta. Sto centymetrów dalej wylądowała Norweżka Anette Sagen. Tuż obok stoi równie popularna „osiemdziesiątka”. Ten kompleks odnaleźć było trudno, chociaż i tym razem mój nos nie zawiódł. Z wiodącej w głąb kraju drogi nr 283 skręciłem w szutrową, leśną ścieżkę. Ale najlepiej sprawdzić to wcześniej na mapach satelitarnych.
Skoki na Vogtland Arenie ogląda się dobrze. Trybuny rozstawione są tuż przy wybiegu i wedle życzenia wybrać można albo siedzenie na wprost zeskoku, albo po jego lewej stronie. Jedynym mankamentem może być świecące od południa słońce – budowa skoczni na północnym stoku podyktowana jest głównie dłuższym utrzymywaniem się śniegu. Mnie to przekonuje. Klingenthal to doskonałe miejsce na zakończenie letniego sezonu, ale mam wątpliwości czy równie rozsądne jest przyznawanie miastu inauguracji zimy. Sztuczne wytwarzanie śniegu to nie to, o czym marzą kibice, a organizacja PŚ w lutym w przeszłości niwelowała zazwyczaj ten kłopot. Mimo wszystko uważam, że w listopadzie warto wybrać się do Saksonii. Nie tylko dla samej atmosfery Pucharu Świata, ale i po to, by w ocenie polskich zawodów zyskać punkt odniesienia.
Michał Chmielewski