Zwycięzca tegorocznej letniej Grand Prix do czołówki wrócił w wielkim stylu. Zrelaksowany Jernej Damjan po ostatnim konkursie cyklu opowiada o kulisach złej formy, relaksie z dzieckiem i poszukiwaniu ideału.
Jernej, ten hałas na trybunach to też na Twoją cześć! Żółty kolor chyba Ci się spodobał?
Trybuny szaleją za Richardem Freitagiem (zwycięzca ostatniego konkursu sezonu – red.), ale to bardzo miłe, że kibice żyją tak wydarzeniami na skoczni. Jestem przeogromnie szczęśliwy, że mogłem posmakować tego zwycięstwa. Rok temu byłem blisko, walczyłem - dziś wreszcie się udało.
Rano na szczycie skoczni widziałem Cię uśmiechniętego, do prób konkursowych też podchodziłeś na takim luzie?
Jasne. Nie przywiązuję zazwyczaj wagi do odległości osiąganych w seriach treningowych, bo tam mam zupełnie inny sprzęt, gorszy kombinezon. To tylko rozgrzewka i poznanie się z obiektem. A konkurs, no cóż - nieobecność Phillipa Sjøena spowodowała, że byłem pewny triumfu w generalce, dlatego ten dzień upłynął pod znakiem relaksu i fajnej zabawy.
A gdyby Norweg przyjechał na ostatnie konkursy?
Kto to wie, jak wówczas by się wszystko zakończyło. Nie boję się bezpośredniej rywalizacji, skończyłem dzisiaj czwarty, więc chyba walka o końcową wygraną nie wpłynęłaby znacząco na jakość moich prób. Czułem się w pod koniec lata mocny.
Rok temu też byłeś i zima ułożyła się później przyzwoicie – była wygrana, podium, super loty w Willingen. Może to czas na ubranie żółtego plastronu także zimą?
Kto by nie chciał! Ale zeszły Puchar Świata nie cały się udał. Byłem rozgoryczony, że w pierwszej części sezonu zupełnie nie potrafiłem skakać. Musiałem wrócić do jeżdżenia na Puchary Kontynentalne i tam szukać zgubionej formy. Zmobilizowałem się dopiero na konkursy w Polsce, wiedziałem, że tam trener wybierze skład do Soczi. Później było lepiej.
To plan treningowy przed tą zimą pewnie będzie inny?
Doszedłem do wniosku, że rok temu za długo byłem w mocnym, ciężkim dla organizmu treningu. Nie miałem właściwie wytchnienia, ćwiczyłem bardzo wiele i nie przełożyło się to na jakość, a tylko na zmęczenie. Dwa dni po finale LGP w Klingenthal ruszamy na klubowe zgrupowanie do Predazzo. Tam najprawdopodobniej odpocznę od samego skakania i skupię się na porządnej pracy fizycznej. Po obozie trochę pobędę w domu i pojedziemy szukać lodowych najazdów, pewnie na przełomie października i listopada. Poszukamy i śniegu, ale na mniejszych obciążeniach niż rok temu.
Jak relaks to może Egipt? Austriacy jeżdżą od lat.
Ha, może kilka lat temu tak, ale trochę mi się w życiu pozmieniało. Pojawił się dzieciaczek i relaksem będzie bujanie nim na rękach od lewej do prawej...
A jak ze sprzętem i techniką? Na śnieg już wszystko dograne czy wciąż poszukujesz ideału?
Są takie niuanse, które zawsze musisz korygować na bieżąco. Na tym etapie nie można jeszcze powiedzieć, że jest się gotowym na Puchar Świata. Perfekcyjnych skoków też nie ma, takie oddajesz może dwa w całej karierze. O ile aż tyle! Od jazdy po rozbiegu, przez odbicie i aż po lot zakończony lądowaniem – wszędzie tam są jeszcze rezerwy, które zawsze można próbować wykorzystać.
Po świetnym okresie zniknąłeś na kilka lat z czołówki. Co zmieniłeś, że jesteś znów solidnie skaczącym Damjanem sprzed siedmiu, ośmiu lat?
Przede wszystkim trenera i klub. W zeszłym roku zwróciłem się do mojego kolegi ze skoczni z czasów młodości. Poszedłem do Simona Podreberška, do SSK Sam Ihan. Po prostu zaczęliśmy pracować. Powiedziałem mu, że ufam mu w stu procentach i co ma się stać, stanie się. Od tamtej pory, na moje szczęście, staje się dla mnie dobrze. I niech tak będzie jak najdłużej.
Z Klingenthal,
Michał Chmielewski