ratownicy

Wprowadzona w 2011 roku ustawa o ratownictwie na zorganizowanych terenach narciarskich nakłada na zarządców ośrodków obowiązki, których spełnić się po prostu nie da. - To absurd, nie stać nas – grzmi środowisko i... świadomie łamie prawo.

 

- W części krajów Europy działa w kwestii ratownictwa górskiego tak, że pomocy po wypadku, owszem, udzielają specjalne jednostki jak nasz GOPR (np. na Słowacji to Horská záchranná služba – red.), ale robią to w ramach ubezpieczenia pokrzywdzonego – mówi założyciel Skipola Kuba Cieślar. I tłumaczy, że między innymi dzięki takiemu systemowi finansowania ratownicy mogą utrzymać swoją działalność bez nadmiernego obciążania budżetu państwa.

 

W Polsce jest inaczej, bo Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe żadnych pieniędzy za swoje akcje nie dostaje. - I zamiast uzdrowić system na wzór zachodni, w celu łatania budżetów jednostek postanowiono o wprowadzeniu „ustawy o bezpieczeństwie i ratownictwie w górach i na zorganizowanych terenach narciarskich” – uważa Kuba. Potwierdza to treść dokumentu, w którym czytamy, że „zadania z zakresu ratownictwa górskiego (...) finansowane są przez ministra właściwego do spraw wewnętrznych...” lub dotacji celowych od samorządów terytorialnych. - Rzeczywiście jest w naszym kraju tak, że wzywający nas do wypadku turysta nie musi martwić się, że dostanie od nas fakturę. Wszystko muszą pokryć nasze budżety – przyznaje Tomasz Jano z Grupy Beskidzkiej GOPR.

 

 

Wrzucili nas do jednego worka

 

O ile w przypadku tras zjazdowych sens prawnego usystematyzowania bezpieczeństwa turystów jest uzasadniony, właściciele terenów biegowych zostali przyparci do ściany. Bo wprowadzona w sierpniu 2011 roku ustawa dotyczyć miała przede wszystkim alpejczyków. Niestety, przypadkiem zahaczyła też o biegówki. Wystarczy wczytać się w jej treść (w całości dostępna tutaj http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU20112081241), by uznać, że biegówki wciśnięto tam albo na siłę, albo co najmniej nieprzemyślenie.

Jak akt powinien działać w praktyce? Na każdym zorganizowanym terenie narciarskim (w świetle ustawy trasa biegowa to „tereny wyznaczone i odpowiednio oznakowane, przeznaczone do uprawiania narciarstwa biegowego o szerokości co najmniej 3 m”) wymagana jest obecność zespołu ratowniczego, który m.in. czuwa w przypadku nagłych zdarzeń, określa aktualne warunki, a ponadto odbiera trasę rano i zamyka wieczorem. Na stokach sprawa z wywiązywaniem się z obowiązków ustawowych jest prosta. Mało który ośrodek ma w Polsce więcej niż 10 km tras, poza tym kwestia objechania ich na nartach to raptem przedostanie się na górę wyciągiem i parominutowy zjazd. No i najważniejsze. Zgodnie z Art. 32. ustawy, to „zarządzający terenem narciarskim organizuje i finansuje działania ratownicze...”.

 

Tak to działać powinno, ale – przynajmniej w przypadku terenów do biegania na nartach – zazwyczaj tak nie działa. Dlaczego? Gospodarze ośrodków mówią wprost: gdyby przestrzegać ustawy, byłaby to dla biegówek naturalna śmierć.

 

 

Wydatek zakrawający o absurd

 

Stronie Śląskie od sezonu 2013/14 chwali się kompleksem tras biegowych o długości 70 kilometrów. Szlaki rozrzucone są po całej gminie i żeby zapewnić na nich bezpieczeństwo oraz wykonywać poranne i wieczorne patrole, na miejscu musiałyby pracować co najmniej trzy zespoły ratownicze. Opłacenie jednego w zależności od regionu dziennie kosztuje od 150 do kilkuset złotych. Pomnóżmy to razy trzydzieści i jeszcze razy trzy-cztery miesiące. To horrendalne sumy.

 

- Mając 7 tys. mieszkańców mamy malutki budżet. Szlaki są porządnie oznakowane, mamy mapy, informujemy o warunkach, jeździmy po trasach nowym ratrakiem. Wiemy o ustawie i o swoich obowiązkach, ale nie ma szans, żeby jej przestrzegać. Nie stać nas. Działamy w dobrej wierze, dla rozwoju polskiego narciarstwa i naszej turystyki. Jeżeli będą kary, trudno – trzeba będzie się zwinąć – mówi szczerze Monika Ciesłowska z tamtejszego urzędu gminy. Jak dodaje, inaczej byłoby, gdyby szlak udostępniano komercyjnie. Ale Stronie Śląskie nie zarabia na nim ani złotówki. Oficjalnie więc trasy nie funkcjonują tam jako zorganizowane tereny narciarskie, tylko normalne drogi leśne. - Tak działa każdy. Samorządy w przypadku biegówek nie przejmują się tą ustawą i szybko nie będą. Bo nie ma do tego warunków – przyznaje Ciesłowska.

 

 

PZN i COS też nie przestrzegają

 

Rozwiązanie Stronia Śląskiego jest zrozumiałe, ale właściciele profesjonalnych ośrodków nie mogą powiedzieć, że ich trasy to leśne drogi. Prawdziwą pomysłowością wykazała się więc Jamrozowa Polana.

 

- Ustawa mówi, że na miejscu musi być zespół do ratowania: GOPR albo przeszkolony ratownik i podstawowy sprzęt. Nasza sytuacja finansowa wymusiła, byśmy sami ponieśli jednorazowy koszt szkolenia i odpowiedzialność za bezpieczeństwo wzięli na własne barki. To dodatkowa praca w przypadku nagłych zdarzeń, ale tych na biegówkach nie pamiętam od 30 lat. Plus jest taki, że nie płacimy nikomu codziennie wielkich pieniędzy, a warunki prawne zostają spełnione – mówi gospodarz ośrodka w Dusznikach Janusz Rajzer, który o obowiązującej od 2011 roku ustawie przynajmniej wie. Ku naszemu zaskoczeniu, inaczej sprawy mają się w zakopiańskim Centralnym Ośrodku Sportu.

 

Po odebraniu telefonu od naszej redakcji kierownik działu sportu w tatrzańskim COS Piotr Smółka był zaskoczony, że... jakakolwiek ustawa o trasach biegowych istnieje. - Nie znam tej ustawy, zaskoczył mnie pan. W ośrodku nigdy nie było tematu ratownika na trasach biegowych, zresztą nie wyobrażam sobie, żeby kogoś takiego wynajmować. Przecież to absurd, ile utrzymanie takiego zespołu by kosztowało. Rozumiem, że powinno się mieć karetkę na czas zawodów, albo w wypadkowym narciarstwie alpejskim, ale na trasie biegowej? Co tu jest niebezpiecznego – pyta retorycznie Smółka dodając, że takie przepisy to zabijanie narciarstwa i oddolnych inicjatyw na rzecz sportu. I chociaż brak jego wiedzy o prawie należałoby zganić, to o bezsensie ustawy nasz rozmówca mówi jak najbardziej słusznie. Co jeszcze ciekawsze, jego słowa powtarza Mirosław Gazurek, opiekun dzierżawionego przez Polski Związek Narciarski ośrodka na Kubalonce.

 

- Mówiąc wprost, to łamiemy prawo, bo żadnej ekipy ratowniczej na Kubalonce nie ma, nigdy ustawa nie była respektowana. Ponoć na najbliższym zarządzie związku ma być poruszony ten temat, ale na teraz nikogo takiego w ośrodku nie ma. PZN utrzymuje na własny koszt trasy, daje je do użytku za prawie darmo... za co mielibyśmy płacić ratownikom? To wielkie sumy, nikogo na to nie stać, zwłaszcza że ludzi w lesie i tak się nie upilnuje – mówi Gazurek o kuriozalnym pomyśle państwa, które szkodzi samo sobie.

 

Michał Chmielewski

fot: beskidy.bielsko.gopr.pl