Trudno w Seefeld zaparkować w święto Trzech Króli. Ale kilkanaście minut wystarczyło, by w mieście-gospodarzu mistrzostw świata 2019 zakochać się na amen. Zwłaszcza że w głowie nadal żywe jest Falun.
Pamiętam, że Falun przywitało mnie w lutym mżawką. Po dobie w podróży to nie najlepszy chleb i sól dla kogoś, kto w głębokiej Szwecji spodziewał się zimą metrowych zasp. Cóż, nie poradzisz. Miasteczko jak wiele w Skandynawii, ale trzeba przyznać, że Medal Plazę zrobili uroczą. W samym rynku, obok przystanku autobusowego i sklepów, w których z powodu cen można było sobie kupić co najwyżej szalik i czekoladę. Nad terenem górował kościół, gdzie na co dzień widywało się szwajcarskiego mistrza skoków Waltera Steinera. W Falun fajne były też budynki nad rzeką, puby z karaoke, namiot-impreza na parę tysięcy osób, no i sama Lugnet Arena. Ale licząca sobie 36 tys. tambylców miejscowość była po prostu brzydka. Brzydka i nudna, bo wszystkie wieczorne atrakcje zamykano maksymalnie o 2-3 w nocy. Tras biegowych dla turystów-kibiców też było jak na lekarstwo. Jak nie miałeś samochodu, żeby pozwiedzać okolicę – klapa. Można było leżeć, pisać teksty i podobno pić piwko za kilkadziesiąt złotych. Lub czasem pofałszować stare hity na karaoke. To wszystko. Tak – prócz wspomnień stricte sportowych – zapamiętałem mistrzostwa świata 2015.
Te z 2019 roku będą inne.
Psioczyłem na FIS, gdy zamiast przeuroczej i słynącej z zabawy oraz widoków Planicy na gospodarza czempionatu wybrano jakąś tyrolską dziurę. Wieś, w której nawet dużej skoczni się nie doczekali i kombinatorzy po swoim skoku będą pakować się w busy, by medale wybiegać w kompletnie innym otoczeniu. Bo wszystkie loty nienormalne (czyli dalsze niż 100 metrów) zorganizuje położony niżej Innsbruck i znana z Turnieju Czterech Skoczni Bergisel. Psioczenie skończyło się, gdy Seefeld zobaczyłem na własne oczy.
- Ty, zjeżdżaj, to jest Seefeld, tu będą mistrzostwa – mówię do prowadzącego samochód Ojca. Coś tam pogadał pod nosem, skręcił. Jesteśmy na 1200 metrach nad morzem, na drodze 177 łączącej Garmisch-Partenkirchen z Innsbruckiem. Świeci słońce, drzewa zabiela śnieg, na chodnikach dziesiątki ludzi. Wolne mają – 6 stycznia, Heilige Drei Könige.
W Seefeld mieszka o dziesięć razy mniej ludzi niż w Falun. Mniej jest tam hoteli, mieszkań i pensjonatów do wynajęcia, mniej przestrzeni i mniej niż w Szwecji tlenu, więc ceny pewnie tak samo jak w Falun potrafią zbić z nóg. Jeszcze nie wiem, ale to nieważne. Bo gdy mijasz znak i kojarzysz, że to tu za trzy lata rozdadzą śnieżynki FIS – pierwsze co chcesz to odpalić internet i zarezerwować spanie i transport. Seefeld objawiło mi się jako zimowy raj.
Daruję sobie idiotyczne porównania do polskich kurortów, bo dla fanów motoryzacji byłoby to zestawienie Corsy z Gallardo. Króli było trzech, a i tak zawalili swoimi furami wszystkie parkingi. Pewnie, że chciałem zrobić śliczne zdjęcia, połazić obok tras, wdrapać się na skocznię i ze szczytu obejrzeć okolicę. Nie dało się, mam tylko parę wspomnień z samochodowego fotela. Czyli białe zbocza, lasy, kąpiące się w słońcu wille bogatych ludzi, a za tym wszystkim wyrastające nie wiadomo skąd skaliste parotysięczniki. Do Casino Areny (tak nazywa się kompleks skoczni i – jak się wydaje – także lokalizacja przyszłego stadionu biegowego) prowadzą wszechobecne znaki drogowe. Zresztą w 2019 nie będzie to potrzebne, bo jestem pewny, że z Innsbrucka kilka razy na godzinę jeździć będą shuttle busy. A jeśli o 5. największe miasto Austrii chodzi – myślę, że mimochodem to tam zlokalizowane będzie drugie serce mistrzostw. W końcu to tylko 25 kilometrów.
Wydaje się, że w Seefeld nie będzie miejsca na nudę. W wolny od zawodów dzień można pośmigać na biegówkach we własnym zakresie. W przeciwieństwie do Falun jest tu do dyspozycji ponad 250 km ogólnodostępnych tras, a ponadto stoki, wyciągi, zjazdy, hulańce. Czyli to, czego w płaskiej Skandynawii nie uświadczysz. Patrzysz w lewo – biegacze. W prawo – biegacze. Za trzy lata narciarstwo klasyczne przeniesie się w inny wymiar i na dwa tygodnie stanie się częścią święta, które żal będzie kończyć. Oby na świątecznym stole nie zabrakło potraw z Polski. Bo norweskie łososie, niemieckie wursty i słoweńskie joty trochę się już przejadły.
Michał Chmielewski