facebook like

Mam taki dziwny zwyczaj, w pewnym sensie dość niepopularny. Mianowicie, jeśli już piszę teksty dla danej redakcji, to w miarę możliwości staram się czytać wszystko, co wypuszcza. Nie mogłam sobie więc podarować ostatniego tekstu Maćka Staręgi, w związku z którym naszły mnie pewne refleksje, dotyczące raz, że pozasportowej aktywności sportowców, a dwa – medialnej aktywności nie tylko startujących z orzełkiem na piersi, ale i tych, którzy o ich wyczynach piszą.

 

Żyjemy w globalnej wiosce, w której walka o kibica, czytelnika czy licho wie kogo jeszcze nabiera chwilami rozmiarów zgoła kosmicznych. Rękami i nogami podpisuję się pod słowami Maćka Staręgi i jego opinią, zgodnie z którą o popularności sportowca powinny decydować przede wszystkim rezultaty uzyskiwane na sportowej arenie, a nie liczba postów, lajków postów, udostępnień postów i komentarzy spod postów. Niestety, brutalna prawda jest taka, że i w tym przypadku teoria z praktyką jeżdżą pociągami zmierzającymi w dwóch diametralnie różnych kierunkach.

 

Biegi narciarskie w Polsce niby są popularne, ale jak się tak głębiej przyjrzeć, to jednak nie do końca. Pewnie, czytamy felietony Justyny Kowalczyk, czytamy wpisy Maćka Staręgi, treningi Marit Bjoergen również żywo nas interesują, ale w telewizji już męskich występów nie uświadczymy, bo pewnie co poniektórym szkoda antenowego czasu (drogi!). I gdzie taki biedny biegacz, wizerunkowo pozostawiony w znacznej mierze samemu sobie, ma pokazać się kibicom? W telewizji publicznej – nie, w telewizji komercyjnej – tym bardziej nie. Nawet jak wygra, to mało kto się nim zainteresuje, a w wieczornym dzienniku sportowym i tak pewnie wyląduje w połowie albo i w ostatnich minutach, do których już mało kto dotrwa. Musiałby zacząć seryjnie miażdżyć rywali, a to w obliczu norweskiej biegowej dominacji perspektywa raczej odległa. Pozostaje więc najsilniejszy element „czwartej władzy” – Internet i portale społecznościowe. Zasadniczo mógłby jeszcze zrobić z siebie medialną małpkę w reklamie (kawa, herbata, rękawiczki – do wyboru, do koloru). Pytanie tylko: po co? Żeby zobaczyli potencjalni sponsorzy? Niby cel uświęca środki, ale jakoś tego typu działania budzą we mnie wewnętrzny sprzeciw… Jak widać, na szczęście nie tylko we mnie. Ufff.

 

Właściwie to nie ma zmiłuj – jeśli w dzisiejszych czasach sportowiec chce istnieć w świadomości kibiców, musi mieć swoją stronę na Facebooku. Choćby bardzo się przed tym wzbraniał, opierając wręcz rękami i nogami, w końcu pęknie i ów twór nowoczesności po prostu założy. Bo kibic z radością dowie się, co słychać u jego ulubieńca, czy trenuje właśnie w Gallivare, a może i na Alasce. I nie ma w tym nic złego, pytanie tylko, jak znaleźć złoty środek i się w tym wszystkim nie zagubić? My, dziennikarze (raczkujący – w moim przypadku) w tej kwestii mamy trochę lepiej – od czasu do czasu możemy dostać na wyłączność tych wszystkich ludzi oglądanych w telewizji czy widzianych na pierwszych stronach gazet. Tych widzianych z rzadka i na ostatnich stronach albo niewidzianych w ogóle – też. Zwykły kibic też chciałby tę atmosferę poczuć i chcąc, nie chcąc, trzeba mu jej namiastkę dać.

 

Na tym tle pojawiła się i inna refleksja, tym razem dotycząca dziennikarskiej działalności sportowców. Coraz częściej ludzie występujący w biało-czerwonych barwach dzielą się z kibicami swoimi spostrzeżeniami na łamach różnego rodzaju portali sportowych, czy to w czasie sportowej kariery, czy też po jej zakończeniu. Może droga do wizerunkowego sukcesu wiedzie właśnie tędy? Nie przez krótkie posty na Facebooku, stosy zdjęć publikowanych tylko po to, by spragniony wieści kibic poczuł się zaspokojony, ale przez dłuższe teksty, pokazujące sportowca w pełnej krasie, takiego, jakim jest, człowieka z krwi i kości, a nie wyidealizowanego, stworzonego na czyjś użytek? I co ma być pierwsze – wyniki czy PR? A jeśli za wizerunkiem nie pójdą rezultaty, to co, ów sportowiec już na zawsze będzie znany tylko z postów, publikowanych często i pieczołowicie? Gdzie w tym chaosie znajduje się granica prywatności, jeśli w ogóle istnieje?

 

Sponsorów trzeba zrozumieć – chcą mieć pod swoimi skrzydłami sportowca, który będzie przynosił zyski. Nie ma się co oszukiwać – to czysty biznes. I jasne, powiecie, że przecież zawodnicy mają od tego ludzi – wszelkiego rodzaju menadżerów i osoby od PR, które w try miga stworzą post przykuwający uwagę. Tylko pytanie, czy o to w tym wszystkim chodzi, żeby płacić komuś, by kreował sportowy wizerunek, którego być może tak naprawdę w rzeczywistości w ogóle nie ma?

 

Z dziennikarzami jest niestety podobnie. Nie masz konta na ćwierkającym portalu – w zasadzie nie istniejesz. A i dalej nie jest łatwo… Maciej Staręga pisze tak: „Lubię zaciekawić, rozśmieszyć, wysłać jakiś przekaz, a nad tym trzeba trochę pomyśleć”. Otóż to. Pisząc na Twitterze relację z, dajmy na to, trwającego konkursu skoków narciarskich, zawsze zastanawiam się, czy stawiać na oryginalność, która zabiera trochę więcej cennego w mediach czasu, czy na trafiający do wszystkich, prosty przekaz, który można stworzyć w sekundę. Zazwyczaj wybieram to pierwsze, jednak nie bez wątpliwości. Jak widać, przed podobnym dylematem stają sportowcy, którzy nie tracąc z oczu rezultatu, chcieliby zainteresowania mediów, a co za tym idzie, sponsorów. Wybór jak między Scyllą a Charybdą. Pewnie w ich życiu nie pierwszy i… nie ostatni.

 

Katarzyna Nowak