Wokół Pettera Northuga znów zrobiło się głośno. A raczej wokół jego pieniędzy, których chorobliwa żądza zabija idee sportu.
A było to tak:
- Zawiążmy dłuższą umowę, na większe pieniądze, a na dodatek nie będę startował wszędzie i zawsze, tylko tam, gdzie mi się podoba. A już na pewno krócej niż w zeszłym roku, gdy kontrakt obowiązywał od 1 listopada do 7 kwietnia – zaproponował jakiś czas temu norweskiej federacji narciarskiej jeden z najbardziej charyzmatycznych narciarzy globu, który opuścił kadrę narodową wiosną 2013 roku.
- Nie. Zróbmy to na naszych warunkach, takich jak w zeszłym roku. Nie będziemy traktować specjalnie któregokolwiek z narciarzy. Reprezentacja to równość. Albo podpiszesz to, co proponujemy wszystkim, albo pożegnaj się z Pucharem Świata – odpowiedziała Petterowi Northugowi federacja i wysłała propozycję kontraktu, na którą narciarz nie odpowiedział w terminie. Multimedalista wielkich imprez otrzymał gwarancję wolności kontraktów do końca października, jednak po tym terminie miał podporządkować się umowom handlowym zawiązanym przez Norges Skiforbund. Takie warunki zawodnikowi się nie spodobały i rozpoczęła się medialna burza. W przeciwieństwie do zeszłego roku tym razem związek nie chciał czekać i pobłażać. Dał jasny termin, który nie został wypełniony. A później ogłosił, że najbliższy sezon gwiazdor spędzi poza kadrą. I basta.
Sprawa w mediach społecznościowych zyskała nawet specjalne oznaczenie: #NorthugGate. W odpowiednim miejscu wystarczy kliknąć i już przechodzi się do całej listy komentarzy na temat zawodnika. Ale czy o czymś w ogóle to świadczy? I tak, i nie. Bo problem z jednej strony z pewnością godny jest osobnego „hashtaga”, jednakże w ten sam sposób oznaczano i poprzednie historie z udziałem Norwega. Taki to z niego biegacz-awanturnik, chociaż pojawiły się spekulacje, że za sznurki pociąga tym razem wcale nie on, ale specjaliści od marketingu w firmie Coop. Jeśli faktycznie w zamieszaniu chodzi tylko o darmową promocję marki, sztab PR-owców powinien dostać podwyżkę. Udało się.
Za Petterem w międzyczasie wstawili się różni biegacze albo krytykując związek, albo ubolewając nad absencją ikony współczesnych nart. Mówiąc to zapewne sami zdają sobie sprawę z korzyści, jakie Northug czerpie z każdej umowy indywidualnej. A zwłaszcza w Skandynawii to gra o dużą kasę. Czy Norweg więc straci? Uważam, że nie i że może pozwolić sobie na takie zagrywki z wielu powodów. Po pierwsze, w środowisku i tak ma już wystarczająco zszarganą opinię, więc kolejne sensacje na niewielu robią wrażenie. Na nim samym prawdopodobnie również. Po drugie, już zeszłej zimy udowodnił, że warto iść z nim na ugodę, bo jej efektem mogą być np. cztery złote medale mistrzostw świata i trzecia pozycja w pucharowej generalce. Po trzecie, nadchodzący sezon – oprócz Tour de Ski i nowego Ski Tour Canada – nie ma w sobie nic szczególnego. To będzie ten smutny czas, w którym raz na cztery lata kibice i narciarze nie czekają na rozdanie medali, a karuzela kręcić będzie się wyłącznie wokół Kryształowej Kuli.
Northug nie startując w barwach narodowych wiele tej zimy nie przegapi, a godne pieniążki na pewno gdzieś zarobi. Czy to w reklamie, czy to w komercyjnych biegach, których przez kilka białych miesięcy nie brakuje. Tylko czy to wciąż sport, jeśli od sukcesów i udziału ważniejsza stała się kasa? Oczywiste jest, że za pracę należy się godne wynagrodzenie. Absurdem było niegdyś odbieranie medali za udział w reklamie czy brak nagrody finansowej za to, że ma się status amatora. Ale paskudna żądza pieniądza niszczy piękne idee. O ile już dawno ich nie zmasakrowała.
Michał Chmielewski
fot. flickr/Katrine Lunke