
Parafrazując słynne zdanie Joanny Szczepkowskiej, 31 lipca 2015 roku skończył się na świecie olimpizm. Wybór Pekinu jako gospodarza Zimowych Igrzysk Olimpijskich to apogeum choroby, na którą od lat cierpi MKOl.
To będą igrzyska letnie w edycji zimowej. Takie jak w Soczi, chociaż tam wysokie góry wyrastały kilkadziesiąt kilometrów za miastem i widok palm dało się jakoś przeboleć. Międzynarodowy Komitet Olimpijski podjął absurdalną decyzję, by światową stolicą śniegu mianować metropolię, która zaledwie siedem lat temu stolicą była... słońca. Pekin w 2022 roku przejdzie więc do historii. Jako pierwsze miasto organizujące oba typy igrzysk i jako miasto, którego wybór kopie leżącego niespokojnie Barona de Coubertina.
Dlaczego jestem na nie
To, że po wycofaniu się całej Europy z wyścigu o miano gospodarza zawodów nie będą to igrzyska pokoju, wiedzieli wszyscy. Borykające się z problemami rządów autorytarnych, łamania praw człowieka i niegodnych warunków życia Kazachstan i Chiny stoczyły bój o szansę pokazania się światu ze strony innej niż ta prawdziwa.
Tylko że w każdym wyborze jest zło większe i zło mniejsze. Pekin szansę na zmiany już kiedyś otrzymał i zamiast wykorzystać, całkowicie ją zaprzepaścił. 2008 rok to – oprócz perfekcyjnie, jak słyszałem, przygotowanego wydarzenia – eskalacja konfliktu o Tybet, liczne protesty np. na trasie sztafety, przesiedlenia mieszkańców przy budowie aren i walka chemików z przykrywającym niebo smogiem. Czy 2022 rok będzie inny? Nie. Ażeby nie sięgać daleko w przykłady, w imię wzniesienia np. olimpijskiego kompleksu tras narciarskich wysiedlonych zostanie nawet półtora tysiąca mieszkańców. I koniec.
MKOl nie jest absolutnie zainteresowany tym, by idee Pierre de Coubertina choć trochę utrzymać przy życiu. Bo o ile zawieszenie broni na czas płonięcia znicza już dawno należało wetknąć na półkę z bajkami, o tyle 31 lipca okazało się, że oprócz interesu organizacji liczy się niewiele prócz pękających w szwach szwajcarskich kont bankowych. A że zamiast otoczonego górami miasta w mającym olbrzymie tradycje zimowe kraju imprezę-dojną krowę zorganizuje takie, w którym niewielu mieszkańców słyszało o hokeju? Michale Chmielewski, obudź się. Oni się tym nie przejmują. Ważne, by barek podczas otwarcia i zamknięcia był w sektorze VIP odpowiednio wyposażony.
I kto tu jest królem?
Kraków, Lwów, Sztokholm, Monachium i Oslo z wyścigu po XXIV Zimowe Igrzyska Olimpijskie zrezygnowały z różnych powodów. Stolica Norwegii gospodarzem imprezy nie będzie m.in. dlatego, że Norwegowie nie życzą sobie, by ktokolwiek wpraszał się bez zaproszenia do ich króla. To znaczy zaproszenie by było. Na wyraźne żądanie MKOl. Tamtejszy dziennik Verdens Gang dotarł i opublikował treść grubego na 7 tys. stron wykazu, w którym panowie z Lozanny wymieniają wszystkie wytyczne, jakie Wikingowie powinni spełnić, by gościć najważniejszych... działaczy świata. Bo sportowcy już dawno w ruchu olimpijskim są tylko dodatkiem do zabawy.
Oprócz żądania Komitetu, by przed rozpoczęciem zawodów oficjeli spod znaku pięciu kół przyjął i poczęstował drinkiem Harald V, wyszczególniono także np. wymogi, by wszyscy przyjeżdżający działacze otrzymali do swoich nowiuteńkich telefonów karty z norweskim numerem opłacone na koszt gospodarzy, osobne ciągi komunikacyjne na lotniskach czy stadionach, samochody z szoferem dla wszystkich, których MKOl wskaże czy obsługa hotelowa lepsza niż komukolwiek przyszłoby to do głowy. Jak opisywał sprawę na łamach serwisu Sport.pl Paweł Wilkowicz, „pokoje w tych hotelach mają być wysprzątane z wyjątkową starannością, delegatów MKOl należy w hotelach witać uśmiechem, w każdym pokoju ma czekać powitalna nota od gospodarza igrzysk i gospodarza hotelu oraz świeże owoce i ciastka. W bufecie śniadaniowym gorące dania mają się zbyt często nie powtarzać. W minibarach mają być produkty koncernu Coca-Cola.” Oslo na czas igrzysk nie miałoby tylko jednego króla. Do obsługi byłoby ich kilka tysięcy.
Na ratunek tradycji
Znakomicie zobrazował kondycję flagowego okrętu MKOl dziennikarz „Przeglądu Sportowego” Kamil Wolnicki pisząc, że „dzisiaj igrzyska wyglądają jak restauracje jednego ze sponsorów ruchu olimpijskiego. Są takie same. Różni się wygląd obiektów, ale reszta to »sieciówka«”. Nawet nigdy nie mając okazji zobaczyć ich osobiście da się to odczuć. Igrzyska są produktem, na którym jedna z najbogatszych organizacji na świecie robi obrzydliwie duże pieniądze. Dość powiedzieć, że tylko na prawa do transmisji zawodów telewizje wydają sumy liczone w miliardach (!) dolarów. Czy nie jest to chore?
Nie zgadzam się z kierunkiem rozwoju tak ukochanej przeze mnie imprezy. Nie godzę się na traktowanie jak bóstwa narcystycznych emkaolowskich pasibrzuchów i na zwycięstwo pieniądza nad upadającą co każdy wybór gospodarza popartą rozsądkiem tradycją. Bo nie jest najważniejsze w ruchu olimpijskim, by sklepy sportowe zyskały nowych odbiorców kurtek i łyżew, a producenci armatek śnieżnych – nowe rynki zbytu. Mimo ładnego montażu i miłego akcentu w postaci skoku Kamila Stocha, decyzji MKOl nie usprawiedliwi w moich oczach nawet propagandowy klip, który Chińczycy przedstawili na ostatnim kongresie organizacji. Nie przekona, bo zabielone komputerowo miasto i spadające nań pikselowe śnieżki przypominają, że to się stanie naprawdę. I jeżeli w 2008 roku udało się chemicznie oczyścić niebo, nie zdziwi mnie, gdy za siedem lat z tego nieba poleci biały puch.
Olimpizm od dłuższego czasu cierpi. To, co dziś dzieje się z odnowioną w 1896 roku ideą, nie jest przypadkiem nagłym, do którego niespodziewanie wezwać należy karetkę. To choroba przewlekła, bardziej psychiczna niż fizyczna, i na tyle daleko posunięta, że wydaje się, iż jest już nieuleczalna. Bo chociaż napisałem o śmierci, wciąż łudzę się i czekam, aż ktoś wynajdzie na nią remedium. A jeśli nie, niech chociaż zatrzyma jej dalszy rozwój. Inaczej za parędziesiąt lat igrzysk nie będzie w ogóle.
Michał Chmielewski