Ależ to były zawody, ależ dwa tygodnie, ależ miasto, ależ przygoda, ile wrażeń i przeżyć. Ile się działo! Rozpoczęte sprintersko (choć z małym niedosytem) na stadionie biegowym, zakończone niespodziewaną euforią na skoczni. Mistrzostwa świata.
Falun z wielu powodów przejdzie do historii. Od dawna w Polsce wokół mistrzostw nie było tak sceptycznej atmosfery. Niewielu wierzyło w medale biegaczy, w powrót na podium Kowalczyk, w śnieżynki Stocha czy drużyny. I w kombinatorów, o ile ktoś spoza środowiska wie w ogóle, że mamy nad Wisłą taką konkurencję. Zima jak dotąd biało-czerwonym się nie układała i z tą świadomością kibic uruchamiał kolejne transmisje. Że nie ma co się interesować, bo i tak skończy się na drugiej dziesiątce. A tu proszę, jakie zaskoczenie w sprincie. Bez medalu, ale z satysfakcją.
- Było świetnie, ale czasem jeden głupi błąd wszystko psuje. Taki jest sport. Ale może nie wszystko psuje? Oczywiście medal by się przydał, bo po to tutaj jestem, przygotowywałam się i zostaję z niczym, ale otarłam się o niego, co jest okej. Satysfakcjonujące jest to, że wygrałam wyścig z czasem – mówiła Justyna Kowalczyk, czwarta sprinterka globu. Kibice i dziennikarze byli zaskoczeni, zagraniczne media okrzyknęły nawet Polkę „Lady of the day”. Zapaliła się lampka, że sezon da się jeszcze uratować. I faktycznie, wkrótce w obozie biało-czerwonych zrobiło się niebiesko-czarno:
„Ty w sobotę, ty w sobotę też nie możesz
Bo na lekcje ganiasz
Ale za to niedziela,
Ale za to niedziela,
Niedziela będzie dla nas”
O ile sobota nasza nie była (zawodnicy Kruczka nie przefrunęli Sto-ch metrów i musieli ganiać na lekcje udzielane im przez Rune Veltę), niedziela potoczyła się już zgodnie z piosenką. Była nasza. No prawie, bo mogła być jeszcze bardziej nasza, gdyby Stina Nilsson nie była akurat w formie życia. Tylko czy miało to wówczas znaczenie?
Żadnego. Mieliśmy pierwszy w historii zespołowy medal w biegach na narciarskich mistrzostwach świata. I znaczył on dla „Team Wierietielny” wiele.
- Ja naprawdę myślałam, że nie wrócę już do sportu. Przez ten rok, gdy walczyłam o powrót do zdrowia, zdawałam sobie doskonale sprawę, że świat nart uciekł. A ja zostałam i nie wiedziałam właściwie, co będzie dalej. Ten medal – załamała głos Jaśkowiec – dziś jest dla mnie nowym początkiem. Wiem, że od teraz wszystko jest możliwe, że otwiera się nowa karta i wszystko pójdzie teraz szybciej.
Drugi start, nowe nadzieje przed kolejnymi. Tego samego dnia przypomnieliśmy sobie, jak bardzo leżą w Polsce skoki kobiet (nie wystawiliśmy drużyny mieszanej), ale ucieszyło nas stypendium wywalczone przez „Team double Maciek”. Niby ósme miejsce, a cieszy. I nas cieszy, że chłopakom się udało. Wcześniej – oprócz medalistek – pieniądze z ministerstwa wywalczył Jan Ziobro. Ten sam Jan, który na dużej skoczni już nie poskakał i na łamach mediów odgrażał się Kruczkowi. Nie był jedyny. Podobną drogą – choć uważam, że akurat słuszną – poszedł rozgoryczony po kolejnym dramatycznym starcie Sebastian Gazurek.
- To jest jakieś nieporozumienie. Przyjechaliśmy na mistrzostwa świata, a ja nie wiem, po co przyjechaliśmy. To jest najgorsze. My nie jesteśmy w ogóle przygotowani do biegania, każdy bieg to dosłownie męczarnia – powiedział na gorąco po wyścigu na 15 kilometrów niezadowolony zawodnik z Istebnej. Nawet Staręga przyznał, że Gazurek ma prawo być zły. Ale zostawmy to, niech chłopaki to przegadają między sobą, o ile już tego nie zrobili. Krężelok po nieudanej sztafecie zapewnił, że dyskusja o przyszłości już się odbyła. Oby owocna.
Zupełnie inaczej wyglądała rywalizacja sztafetowa naszych pań. Z mentorką Justyną, będącą w życiowej formie Kornelią (przyznała się nam, że zaniedbała przez to męża i w nagrodę zabierze go na Majorkę – zasłużył!) , mającą tysiąc pozytywnych fluidów i bodźców do dalszej pracy Sylwią i młodą, „małą” Eweliną, która ponoć robi genialne tortille. Medal był daleko, ale czołowa ósemka? Przed wyścigiem cichy cel, ale w jego trakcie okazało się, że do końca będziemy się bić o 4. pozycję. Była piąta, ale... ALE! Dziewczyny były zadowolone. I mówiły, że jeszcze zrobią porządek na podium.
Dwa dni później po wyczynie pań próbę powtórzenia ich osiągnięcia podjęli skoczkowie. Po nieudanym konkursie indywidualnym na dużej skoczni nikt nie wiedział, co się stanie. Ubolewałem, że środowisko biegowe tak bardzo chciało ich porażki. Żeby Tajnerowi pokazać, kto jest lepszy. Nie tędy droga, biegacze. To też rodzina. Może jest jak ciotka, która wyjechała do Ameryki zostać milionerką, może trudna, nieznośna, ale rodzina. I trzeba się trzymać razem. Bo oni się trzymali i postanowili udowodnić swą wartość. A później odebrali medale i godnie pożegnali Falun. Jak i wszyscy polscy, austriaccy i norwescy kibice. Ci ostatni zresztą widywani byli w mieście prawie każdego wieczoru. Tyle medali Szwedom zwinęli. Skubańce.
Mistrzostwa świata to impreza szczególna. Gospodarze podeszli do niej poważnie, choć społeczeństwo nie było organizacją zawodów zachwycone. Bo po cholerę im kosztujące krocie skocznie? Polakom (a przynajmniej części) mogła doskwierać różnica kultur. Mi też momentami doskwierała. Szwedzi są dziwni, zamknięci i zasadniczy, choć często te reguły naginają. Zabawne. Mistrzostwa świata to ogromna dawka nart. Za duża. Nie jesteś w stanie ogarnąć wszystkiego. Siedzisz wieczorem w barze, a tu Ernst Vettori obok. Stoisz w mixed zonie na stadionie, a tu Vegard Ulvang. Spacerujesz, a tu Tobias Angerer. I tak w kółko. Szybko trwało, szybko zleciało. Ale za dwa lata będą kolejne. I też wrócę z nich pewnie z pełno-pustą głową. Taki paradoks. Jak biegający po szwedzkich lasach norweski więzień. Jak dla mnie bohater imprezy.
Z już-nie-Falun, Michał Chmielewski