chmielewski michał

Trudny mamy początek narciarskiej zimy. Ale dajmy sobie spokój z narzekaniem, gdy do końca jeszcze tak wiele!

 

Pogmatwało się, prawda? Śniadanie sezonu póki co niezbyt smaczne i trudno zaspokoić nim apetyt. Na domiar złego w jedzeniu czegokolwiek raz po raz coś przeszkadza. Zeszłosezonowy tort już dawno został pokrojony na kawałków Sto(ch) i z-Pałasz-owany tak, że aż Hula(ło). Wszyscy chcieliby jak najprędzej znów taki zjeść, ale zamiast talerzyków i widelca na razie lepiej na stole poustawiać Kubacki. By nalać w nie jakieś picie, którym przełkniemy gorycz kolejnych początkosezonowych porażek. Ale chwila. Może to kibice zasługują na kubeł zimnej wody, a w formie biało-czerwonych kryje się jakiś Kruczek? I wreszcie co z Justyną? Wszyscy wierzą, że w odpowiednim czasie Kowal(czyk) wykuje najwyższą formę. Trudny dla polskiego narciarstwa jest ten grudzień, chociaż wydaje się, że problem wcale nie tkwi w braku Skupień(ia).

 

No dobrze, dosyć tych słownych gierek (nie Edward!). Przejdźmy do rzeczy.

 

Jestem przyzwyczajony do tego, że forma naszych narciarzy na początku kolejnych sezonów do najwyższych nie należy. Ta sytuacja dotyczy w głównej mierze skoczków, ale i biegacze z Kowalczyk na czele spokojnie budują formę poprzez kolejne starty. Tak wygląda to z boku i takie wyjaśnienia padały w przeszłości z ust osób ze środowiska. Ja w nie wierzę. Przeczytałem ostatnio tekst-lament, w którym autor wytyka mistrzyni olimpijskiej słabe starty. Na mój komentarz, w którym zachęciłem go do zwrócenia uwagi na technikę rozgrywania poszczególnych biegów i jej wpływ na wyniki, odpowiedział, że „kiedyś łyżwą też biegała dużo lepiej”. I weź tu gadaj.

 

Wydaje się, że my, Polacy, jesteśmy zbyt rozpieszczeni tą całą narto-hossą. Nad Wisłą od półtorej dekady ręce unosimy zimą głównie w geście triumfu, o ile sparingów nie gra akurat kadra piłkarzy. Od Małysza, przez Kowalczyk, na Żyle, Biegunie, Ziobrze i Stochu kończąc, non stop coś nam się udaje. Wygrywamy (a właściwie oni wygrywają) ważne zawody, a my dumnie wypinamy pierś. NASI – mówimy. W wyniku tej sportowej idylli, której apogeum przeżyliśmy w sezonie 2013/14, odzwyczailiśmy się, że skoczkowie i biegacze też mają konkurentów, którzy tak samo ciężko trenują, by pokonywać rywali. Owszem, wiemy dobrze, że Sylwię Jaśkowiec stać na bardzo wiele, a Maciej Staręga ma papiery co najmniej (!) na pucharowe TOP30. Wiemy, że Kot, Murańka czy Kłusek z zamkniętymi oczami i na drewnianych nartach powinni kwalifikować się nie tylko do konkursów, ale i do drugich serii. Wiemy, że Kowalczyk w przeszłości potrafiła rządzić i dzielić w obu stylach. Ale po pierwsze latka lecą, po drugie zdrowie oszukać trudno, a po trzecie... jest jeszcze mnóstwo czasu, a forma w klasyku jest obiecująca.

 

To sezon poolimpijski, przejściowy, który dla czołówki jest niekiedy okresem rozmyślań nad przyszłością, szansą na wzięcie głębszego oddechu i na zaznanie odrobiny spokoju. To pewnego rodzaju cisza... po burzy, w której wcale nie największymi piorunami ciskają faworyci. Taką sytuację w 2009 roku wykorzystali nasi lekkoatleci, którzy na skutek wielu szczęśliwych zbiegów wydarzeń zaskoczyli aż 8 krążkami i klasyfikację medalową zakończyli na najlepszej w historii, 5. pozycji. Normalnie jest ich o wiele mniej, ale jednym z powodów sukcesu była właśnie słabsza dyspozycja czołówki. Bo to się zdarza.

 

Ale gdzie właściwie są polskie narty? To czołówka? Średniactwo? Mizeria? Ostatnie na pewno nie, a oceniając umiejętności liderów kadr nie ma wątpliwości, że jest to poziom światowy. Justyna Kowalczyk jest dziś w dość specyficznej sytuacji i – jak sama przyznała – sport służy jej także do celów terapeutycznych. Kamil Stoch z kolei, a powiedział to Adam Małysz, nic już nie musi, więc tym bardziej nie powinien przyspieszać powrotu na skocznię. Ciężko pracować powinni z kolei pozostali nasi „zimownicy”, wśród których często poszukujemy następców mistrzów. Ale i na nich powinien przyjść czas, gdy sezony rozkręcą się na dobre. Dwa sezony temu pół kraju chciało zwalniać Kruczka. Tego samego, który chwilę potem doprowadził swoich zawodników do brązu MŚ w drużynie, indywidualnego złota „Rakiety z Zębu” i jego 3. miejsca w „generalce” Pucharu Świata. Oczywiście historia wcale nie musi się powtórzyć i w marcu odtrąbimy stracony sezon, ale teraz jest na to o wiele zbyt wcześnie. Tej zimy może się jeszcze wiele zdarzyć, a my, obserwatorzy tego zimowego poruszenia, powinniśmy być bardziej cierpliwi. A jeśli Drogi Kibicu jesteś żądny zwycięstw od zaraz, do zainteresowań - oprócz dwóch desek - dorzuć panczeny. Tam też powoli stajemy się światową czołówką!

 

Michał Chmielewski  |  @chmiielewski