starega maciek soczi

W trakcie trwania Igrzysk Olimpijskich ciężko jest poruszać jakikolwiek inny temat. Zwłaszcza  po emocjach związanych ze sprintami, które niestety nie były pozytywne… Mnie też się udzieliły – zresztą chyba trudno się temu dziwić. Ale właśnie takimi prawami rządzi się ta konkurencja

 

Dzień wcześniej i tego samego dnia przed startami naszych reprezentantów, pewnie ze 100 razy słyszałam pytanie: i jak tam brat? Na co liczy? Jak mu pójdzie? Ciężko było na nie odpowiedzieć, chociaż zawsze się starałam. Nie lubię nadmuchiwania balonika, zawsze bardziej ceniłam miłe niespodzianki niż wygórowane oczekiwania.

 

To, że Maciek i Sylwia byli w stanie taką niespodziankę sprawić, wiedziałam. Ale… wiedziałam też jakie są sprinty, jaka jest temperatura w Soczi i jak może wyglądać trasa. Wiedziałam, ile różnych bodźców odbiera się podczas, krótkiego przecież, bo trwającego około 3 minut, biegu sprinterskiego. Przed każdym takim startem w Pucharze Świata, Maciek i za pewne każdy inny zawodnik, wiele razy przebiega trasę starając się ją jak najlepiej poznać i „nauczyć na pamięć”. Chcą nauczyć ciało i głowę pewnych wzorców ruchowych na poszczególnych odcinkach trasy – na jednym zakręcie szerszym łukiem, bo potem wyrzuca, na tym krótkim podbiegu skracam krok, żeby nie stracić prędkości itp. Przy sprincie jest to szczególnie istotne, bo ilość momentów, w których trzeba zareagować tak, a nie inaczej, aby się udało jest porażająco dużo w stosunku do takiego czasu. Dlatego, aby te niespodzianki miały miejsce, wszystko musiało „zagrać”. Przecież to tylko jeden dzień, jednorazowe parę minut, podczas których jeden szczegół może o wszystkim zadecydować albo… wszystko przekreślić. Niestety, w obu przypadkach wszystko przekreślił…

 

Odpowiadając na przytoczone pytania starałam się powiedzieć, że dyspozycja zarówno Maćka, jak i Sylwii jest dobra. Pokazali to przecież w tym sezonie niejednokrotnie. Ale chciałam zawsze też wytłumaczyć, że na takich zawodach oprócz tego, że trzeba wykorzystać 100 procent swoich możliwości, trzeba też mieć zwyczajnie… dużo szczęścia. Wiadomo, że szczęście ma to do siebie, że zazwyczaj sprzyja lepszym, więc chyba wczoraj Maćka i Sylwii nie stawiało w roli faworytów, bo ewidentnie sprzyjać im nie chciało. Powiedziałabym nawet, że wolał im wczoraj towarzyszyć pech. Ale, jak już wspomniałam, tak też bywa, szczególnie w sprintach. (Sama z tego właśnie powodu, przez długi czas tej konkurencji nie znosiłam…) I dotyka to nie tylko zawodników niestawianych w roli kandydatów do medali. Przecież nie wszyscy faworyci poradzili sobie wczoraj z figlami losu, a przykładem jest przecież żelazna faworytka Norwegów: Marit Bjoergen i kolejna świetna sprinterka – Kikkan Randall.  O finale u mężczyzn już nie wspominając, bo tam szczęście i pech rozdały karty zupełnie według własnego uznania.

 

            Niestety, będąc biegaczem narciarskim, szczególnie z predyspozycjami sprinterskimi, trzeba brać na to poprawkę. I jeśli chce się coś osiągnąć w tej dyscyplinie i konkurencji, trzeba się liczyć z licznymi porażkami i upadkami po drodze do sukcesu. Maciek i Sylwia, oraz wszyscy, którzy biegom narciarskim oddali taki kawał swojego życia, doskonale o tym wiedzą. Zarówno Maciek jak i Sylwia podczas swojej kariery zaliczyli już po jednym dużym upadku i nie mówię tu o wczorajszym starcie. Sylwia długo wracała do optymalnej formy fizycznej po wypadku, w którym znacznie uszkodziła bark. Nie pozostawiło to też śladu na jej sportowej psychice – takie przypadki bardzo nadwyrężaja motywację.

 

Maciek z kolei stracił sezon w związku z problemami z sercem, które trochę szczególną pracą niepokoiło lekarzy i w związku z tym nie pozwalali mu trenować. Z bliska obserwowałam, jak bardzo to przeżył. Ale i w tym przypadku udało się wrócić. Jak nikt inny więc, wiedzą ile czasu, siły i potu wymaga osiągnięcie choćby takiej formy, aby wejść do „30” Pucharu Świata. Z resztą, doskonale wie to też nasza specjalistka od katorżniczej niemal, ale dającej efekty pracy – Justyna Kowalczyk . Szkoda tylko, że liczni „eksperci”, którzy tak chętnie wypowiadają się zwłaszcza, po nieudanych startach naszych reprezentantów, niewiele o tym wiedzą. Najbardziej popularne komentarze, które sobie upodobali to te o tym, jak wiele pieniędzy z ich podatków idzie na wysyłanie na Olimpiadę uczestników, którzy nic tam nie zdziałają i jadą sobie za darmo, na wycieczkę. Otóż na wycieczkę to się jeździ opalać na plaży, a nie dzień w dzień wstawać rano i testować narty, robić odpowiedni trening i poznawać trasę, aby jak najlepiej poszło w dzień startu, a wszystko z polską flagą na czole. A poza tym, każdy kto decyduje się na biegi narciarskie, czy na inny sport, wie, że na początku trzeba w to zainwestować, często duże pieniądze i to z własnej kieszeni. I na początku nikt nigdy nie wiadomo, czy to się opłaci…

 

Tym bardziej dziwią mnie takie komentarze światłych ekspertów, bo jako inteligentni ludzie powinni zdawać sobie sprawę, że tu tak, jak w biznesie, i całym życiu - żeby wygrać trzeba zaryzykować i zainwestować, a jeśli tym razem się nie uda, to wyciągnąć wnioski i próbować znowu. Maciek i Sylwia wiedzą, że z wczorajszego startu przyda im się doświadczenie, ale nie łamią się i jak sami mówią, walczą dalej. Oni i wielu innych naszych reprezentantów, podjęli ryzyko, poświęcili dla sportu całe swoje życie bez gwarancji sukcesu… Tym razem nie wyszło… Ale przecież nikt nie dał im gwarancji, że się uda. Ale dalej podejmują ryzyko licząc, że to wszystko się opłaci, bo przecież „NO RISK – NO FUN”.

Zalecam więc wszystkim „ekspertom” i kibicom – miejcie z tego więcej „funu”, a mniej pretensji i wyrzutów - tutaj możecie mieć gwarancję, że zdecydowanie lepiej na tym wyjdziecie.

 

Anna Staręga