Spontaniczne pomysły często są tymi najlepszymi. Często są dziełem przypadku, tak jak plan wyjazdu na La Diagonela. Gdy po ukończonym Półmaratonie Królewskim w Krakowie Bartek, z którym trenowałem kilka razy na trasach w Obidowej i Jakuszycach, zasugerował pomysł wyjazdu do Szwajcarii na ten bieg, nie trzeba było mnie już namawiać...
Zawsze lubiłem długie biegi. Maratony zarówno te na nogach, jak i nartach, jednak perspektywa staru na 65 km momentami wydawała mi się lekko szalona. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że te 15 km więcej niż liczy sobie Bieg Piastów może robić taką różnicę. O wszystkim najlepiej jednak przekonać się na własnej skórze...
Zuoz – niewielkie miasteczko w szwajcarskich Alpach oczarowuje od pierwszych chwil. Jest wszystko co na pocztówce z wakacji ze szwajcarskiego kurortu być powinno: ratusz, kościół, zadbana skromna zabudowa, stacja kolei i trasy biegowe dostępne niemal na wyciągnięcie ręki. Jednak to, co tworzy atmosferę tego miejsca, to ludzie. Zaczepiają cię na każdym kroku, zwłaszcza, gdy widzą, że twoją szczególną uwagę zwraca La Diagonela. Impreza, którą żyje całe miasto. Miasto wielojęzyczne, w którym dogadasz się po niemiecku, włosku, angielsku, retroromańsku i ... szwedzku, wszak ogromną grupę startujących stanowili właśnie Szwedzi. Nie można zapominać o pysznym jedzeniu, zarówno jeśli chodzi o dania obiadowe, desery, jak i pyszną kawę.
Miejsca noclegu nie mogliśmy wybrać lepiej. Gästehaus Convict Zuoz zdominowali oczywiście biegacze narciarscy, z których największą grupę po Szwajcarach stanowili Szwedzi. Ci profesjonalni np. z Team Serneke, jak i amatorzy, także ci bardziej ambitni. Nie mogłem więc odmówić sobie selfie z Sarą Lindborg ( na zdjęciu poniżej) i Andreasem Holmberg – drugim zawodnikiem Kaiser Maximilian Lauf. Nowe znajomości z biegaczami amatorami zawarliśmy przy stole ze śniadaniem, jak i oczywiście przy tym dedykowanym do serwisowania nart J
Autor na zdjęciu z Sarą Lindborg
Dzień przed zawodami zapoznanie się z trasą i śniegiem. Także tym padającym z nieba. Trening połączony ze zwiedzaniem, bo trasa przebiega przez okoliczne miasteczka. I oczywiście oswajanie się z wysokością 1700-1820 metrów n.p.m. Rozruch na trasie nie dał mi odpowiedzi na najważniejsze pytanie: które narty wybrać – łuska, czy twin skin. Na szczęście w wyborze pomógł - dopiero wieczorem - serwisant Team’u Serneke i decyzja była prosta. – „Biegnij na tych” – zdecydowane wskazanie padło na Fisher Twin Skin. Z perspektywy czasu, decyzja dobra, bo narta fajnie trzymała na podbiegach.
Dlaczego innym narty jadą szybkiej? Pytanie tej treści zadaliśmy sobie z Bartkiem jednocześnie, gdy mijaliśmy się na rozgrzewce. Zarówno jego narty przygotowane przez lokalny serwis, jak i moje przygotowane przeze mnie samego spisywały się dobrze na podbiegach, jednak na prostych – które dominują w tym biegu – ustępowały szybkością rywalom. Oczywiście nie jakoś zdecydowanie, jednak po raz kolejny mogłem się przekonać, jak duża jest różnica między dobrze jadącymi nartami i ... bardzo dobrze jadącymi nartami.
Po kilku minutach od startu wiedziałem już, że o bardzo dobry wynik będzie niezwykle trudno. Bardzo dobrze jadąca narta to był klucz do sukcesu w tych okolicznościach pogodowych. Pierwotny cel – ukończenie najdłuższego biegu w życiu w dobrym zdrowiu i satysfakcjonującym czasie był najlepszym rozwiązaniem J Starałem się więc biec roztropnie, nie jak samotny wilk a w towarzystwie biegaczy przemieszczających się w podobnym tempie. Szczerze zaskoczył mnie ogólny poziom startujących w biegu. Nieporównywalnie wyższy niż ten, z którym miałem do czynienia na Biegu Piastów, czy Dolomiten Lauf, dlatego miejsce w środku stawki uważam za dobre. Zdecydowaną większość trasy pokonałem pchając. Nacisk na trening siłowy przez ostatnie miesiące dał oczekiwane efekty. Ten mało efektowny i często krytykowany tutaj na skipol’u sposób przemieszczania się był najbardziej efektywny, zwłaszcza, że w ramionach i biodrach było dużo siły, a bardziej energochłonny krok z odbicia w połączeniu z wysokością mógłby okazać się mieszanką wybuchową przy tak długo trwającym wysiłku.
Pierwsze około 20. km trasy należało do przyjemnych. Lekko pod górę lub płasko. Zabawa zaczęła się chwile później, gdy rozpoczęły się długie podbiegi. Tych „nie wypchali” nawet zwycięzcy biegu, którzy musieli podbiegać jodełką. Przyznaję, że ta część rywalizacji bardzo mi się podobała ze względu na stopień trudności i możliwość mijania rywali. Później już szybki zjazd i dłuuuugie wypłaszczenie, gdzie można było wrócić do „ulubionego” pchania ;-) W St Moritz na trasie mnóstwo kibiców i autobusy, których kierowcy – i zapewne pasażerowie, cierpliwie czekali aż trafi się mała luka między zawodnikami, by przemknąć przez trasę biegową...
W pięknej miejscowości Pontresina – fenomenalny zamek na wzgórzu, umieszczony był drugi na trasie punkt kontrolny dla walczących o tytuł najlepszego sprintera w całym cyklu. Około 40. km udało mi się połączyć siły z zawodniczką ze Szwecji, która jak mi później opowiedziała, biegła trzeci bieg długodystansowy w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Podziwiam ją za wytrzymałość i umiejętność szybkiej regeneracji! Współpraca z Yenny dodała mi sił, zwłaszcza gdy zobaczyłem biegnącego przed nami Bartka J - „Spróbujmy go dogonić” – krzyknąłem do mojej nowej koleżanki. Pojawiła się dodatkowa motywacja. Niestety pogoń za kolegą okazała się nieskuteczna. Bartek też zauważył moją obecność i nie pozwolił sobie odebrać tytułu najszybszego Polaka (Najszybką Polką i reprezentantką naszego kraju ogólnie była oczywiście Emilia Romanowicz) na trasie tegorocznej Diagoneli. Finalny podbieg i meta na ryneczku w Zuoz wyzwoliły oczywiście pokłady resztek energii. Myśl: „nigdy więcej biegów dłuższych niż 50km” zastąpiło: „Fajnie byłoby tu pobiec jeszcze raz”...
Autor z Bartkiem, którego nie mógł dogonić... :)
Udział w La Diagonela zdecydowanie warty polecenia. Trasa, ze względu na wysokie położenie, jak i 875 metrów wzniesień wymagająca, widokowo przepiękna, na pewno robi wrażenie. Zwłaszcza długi i szybki zjazd do St. Moritz. Rówież liczba uczestników – ponad 600 na głównym dystansie sprawia, że bieg ten jest kameralny. Ja miałem okazję życzyć w biegu „Lycka till!” najlepszej biegaczce w cyklu Bricie Johansson Norgreen i minąć na rozgrzewce kilku zawodników z czoła stawki Visma Ski Classics. Na plus smaczny makaron na mecie i bardzo ładny pamiątkowy medal. Minusem brak napojów na mecie, nie licząc wstrętnego bulionu... Punkty odżywiania na trasie trzymały poziom. Na La Diagonela koniecznie trzeba wrócić. Z respektem do dystansu, wysokości i profilu trasy, który na pierwszy rzut oka jest bardzo mylący J
Krzysztof Zakrzewski