czaplewski

Na wstępie wszystkich znajomych i tych nie znajomych co mnie w Jakuszycach widują uspokajam: biegówki kocham i będę je kochał jeszcze bardziej. Śnieg kocham od małego i nie potrafię sobie wyobrazić bez niego życia. Mróz i słońce też lubię. Do czego zmierzam ? Po prostu z biegówkami się nie rozstaję – po prostu będę dalej biegał i … coraz mocniej trenował. A  jak trenować latem, jak nie jeżdżąc na rowerze. To właśnie o tym będzie ten krótki tekst. Po prostu coś się nie kończy, a coś zaczyna :).

 

W zeszłą zimę byłem gruby, byłem wolny i byłem smutny... Każdemu może się przydarzyć spadek motywacji do walki ze sobą, do walki o lepszą formę. To zupełnie normalna rzecz spowodowana ludzką psychiką. Akurat u mnie to wszystko się skumulowało, kiedy naprawdę wszystko szło w dobrym kierunku. Przez kilka miesięcy biegałem bez żadnej radości. Po prostu zaliczałem biegi, aby chociaż w małym stopniu odciąć się od rzeczywistości. Kończąc sezon zimowy grzecznie schowałem narty do pokrowców, kijki do tuby. Wszystko poszło w swój kąt w piwnicy. A było to dość późno bo na początku kwietnia. Jako, że mieszkam w Gdańsku usiadłem nad morzem z butelka coli i myślałem co dalej, czego brakuje aby wszystkie klocki znów zaczęły ze sobą współgrać. Ja młody niespełna trzydziestoletni facet, zacząłem tracić motywację. Wróciłem do domu i spojrzałem na moje nartorolki, zniszczone, zjeżdżone i po prostu odwróciłem się na pięcie i poszedłem do pokoju. Włączyłem tablicę Facebooka i zobaczyłem 3x na tak. Chcąc nie chcąc pojawił mi się post Pani Basi Prymakowskiej, która w wieku 74 lat przywiozła medal z kolejnego biegu. Po prostu zawiesiło mnie na kilka minut. Spojrzałem na rolki, które otrzymałem kiedyś od Tomka Kałużnego leżały dalej w kącie. Nie mogłem na nie patrzeć. I nagle w przypadkowej rozmowie zauważyłem, że on także rozpoczął walkę do dobrej formy. Wieczorem włączyłem You tube i szukałem natchnienia. Nie wiem czemu ale natknąłem na szatnię zawodników Legii Warszawa, którzy po wygranej śpiewali wszyscy razem: Nie poddawaj się !... To podziałało na mnie jak płachta na byka. Bez ciężkiej pracy nie ma wyników. I tego dnia już dalej w moich głośnikach leciał tylko Queen z jednym ze swoich hitów: We are the Champions. Już wiedziałem, że będzie dobrze ! Powrócę silniejszy niż zawsze!

 

            Rano następnego dnia po prostu byłem inny, człowiekiem. Odpoczywałem po zimie z nowymi planami na kolejny rok. Wiedziałem, że muszę się przełamać z jedną rzeczą, która karciła mnie lepiej niż ślub w Las Vegas :). To właśnie on rower szosowy. Od zawsze chciałem być Jak Zamana, jak Wadecki. Mróz Supradyn ten team zna chyba każdy, kto chociaż raz kręcił na naszej kolarzówce. W końcu chciałem być jak Amstrong. Co roku przez kilka lat kupowałem Przegląd Sportowy, żeby zobaczyć, czy to właśnie on wjedzie pierwszy na Pola Elizejskie. To był dla mnie wzór, no właśnie był... Dlatego powiedziałem sobie w tym roku będzie chociaż raz trening na rowerze szosowym. Bałem się po prostu, bałem się polskich kierowców, co nie szanują ani nas nartorolkarzy, ani rowerzystów. To zawsze mnie powstrzymywało przez zakupem tej zabawki. Już wiem, że przed zakupem nie powstrzyma mnie nikt ! Motywacja odzyskana.

 

Zbliżała się majówka, ostatnie dni laby i potem ciężka praca. Patrzyłem z zazdrością na Tomka, patrzyłem z zazdrością na wyniki osiągane przez Panią Basię, w końcu patrzyłem z zazdrością na bossa teamu :) Kubę Cieślara, który również wziął się za siebie. W końcu minęła, a karawana ruszyła. Pierwsze dni treningów były ciężkie, kolejne jeszcze cięższe. W końcu zacząłem tracić wagę. Powoli. Powoli budowałem swoją formę. Wszystko skrupulatnie wg planu, który otrzymałem od Ani Bubuli. Motywacja rosła. I tak połowę maja, czerwiec, lipiec. Jest dobrze jest fajnie. Był czas i na trening i na integrację jak podczas Skikome na Kaszebe, który co roku organizuje Jurek „Jodyna” Buczkowski. Kto jak kto ale on potrafi mnie dotrzeć poprzez solidny opi...ol. Był czas na Ultramaraton 140 w Wejherowie, kolejne świetne zawody, bez których nie wyobrażam sobie lata. Było dosłownie wszystko. Lasy, morze, jeziora, treningi na plaży, w siłowni , wszędzie. Brakowało tylko jednego gór ! Tych gór, na które pośrednio nie mogłem patrzeć. Niedawno w nie wróciłem z ambitnymi planami, a w zasadzie to z jednym planem. Objechać rowerem dookoła Tatry.

 

Po prostu nie chcę być jak Amstrong, tego dnia chciałem być jak Kwiatkowski. Szybki, mocny i cieszący się tym co robię. Tydzień urlopu, tydzień biegania w górach, a na deser spełnienie marzenia i prawie 200 km w nogach przy prawie 2500 metrów przewyższenia.

 

czaplewski

autor na trasie dookoła Tatr

 

Rowery i cały sprzęt przygotowała nam wypożyczalnia Bike Point w Nosalowym Dworze, za co szczególnie w imieniu moim i kuzyna szczególnie dziękuję. Trasę z Kościeliska do Zakopanego chciałem po prostu pokonać w jeden dzień. Po cichu liczyłem, na 12 h. Dzień wcześniej położyłem się spać dopiero 1:30 w nocy, a przecież pobudka była już o 4 rano. Zaledwie 2,5 h snu. Zasnąć było mi bardzo ciężko, bo wiedziałem, że robię dla siebie coś fajnego. Rano w ogóle nie czułem zmęczenia. Patrzyłem na rower, on patrzył na mnie. To był dobry znak. Szybki prysznic, śniadanie, ostanie sprawdzenie sprzętu zapasowego i skoro świt ruszyliśmy w trasę. Czekało nas ciężkie ale przyjemne zadanie. Dlaczego piszę czekało ? Jechał ze mną kuzyn, który dopiero zaczyna przygodę ze sportem. Dał rade ! Pierwsze kilometry to lekki, fajny zjazd do Chochołowa. Jedzie się szybko. Jedyny minus to straszny poranny ziąb. Było zimno, a dzień zapowiadał się słoneczny i upalny więc trzeba było się przemęczyć. Na szczęście słońce było dość łaskawe i szybko wynurzyło się zza horyzontu. Poczuliśmy ulgę. Nim zrobiło się ciepło minęliśmy już Oravice. Tam właśnie zaczynają się pierwsze podjazdy, w tym kilkaset metrów, naprawdę męczącego wjazdu, który wynagrodzi wam szybki i dość długi zjazd do Zuberca. Pierwsze 40 km zrobione w fajnym czasie. Tam zacznie się solidna wspinaczka ma przełęcz, gdzie warto zrobić parę zdjęć. Widać z niej cały region Liptova, z górującymi nad nim Niżnymi Tatrami. Widać Chopok, nie raz jeździłem tu samochodem, co mnie nudziło. Już wiedziałem, że dzieje się coś fajnego. To dopiero teraz uświadomiłem sobie, dlaczego wszyscy polecają jechać trasę z zachodu na wschód a nie odwrotnie. Stoi za tym kilkanaście minut ostrego, i trudnego technicznie zjazdu do samego Litptovskiego Mikulasa. Analogicznie w drugą stronę czeka was podjazd mający kilkaset metrów różnicy poziomów.

Pedałujemy dalej, kręcimy teraz po równinie kotliny za południową granicą. Droga w kierunku Przybyliny, to chyba odcinek, który podobał mi się najmniej. Jedzie się dość miejskim klimacie, mijając po drodze kilka miejscowości, które niczym fajnym się nie wyróżniają. Jest w końcu Przybylina. Tu warto zrobić sobie kilka minut przerwy. Czeka was teraz solidny i długi podjazd pod Szczyrbskie Pleso. To właśnie on na wykresach wysokościowych wygląda najgorzej. Nie było tak źle. Co prawda jest to około 30 km, lecz nachylenie nie jest zbyt mocne. Żmudne i równe kręcenie w końcu spowodowało, że myślałem, że jadę z górki. Tak dobrze jednak nie ma. Czego się nie robi dla lepszej formy. U góry czekała na mnie nagroda. W zasadzie czeka ona na was wszystkich, którzy tam się wybiorą. Region Vysokie Tatry z przepięknymi widokami i szybkim zjazdem przez Górny Smokowiec, Łomnicę, aż do Tatrzańskiej Kotlinki. Odezwał się brak techniki jazdy na rowerze szosowym. Praktycznie wszystkie podjazdy jechałem na prowadzeniu. Słowacja to w moim wypadku była jazda pod lekki wiatr, co znacznie spowalniało nasze tempo. Odezwało się zmęczenie. Kiedy zobaczyłem z tyłu jadącego kuzyna  już wiedziałem, że ze mną nie jest tak źle. Nie poddawaj się ! Właśnie o tym wtedy pomyślałem. W Tatrzańskiej Łomnicy widoki rekompensują wszystko. Łomnica, Gerlach. Jedziemy dalej. Do granicy już tylko około 25 km i tu spotkacie kolejne długie żmudne podjazdy, z krótkim zjazdem do Tatrzańskiej Jaworyny. Tam jeszcze 2 km lekkiego wzniesienia i jesteście na Łysej Polanie. Witaj Polsko ! 8,5 godziny kręcenia za nami. 8,5 godziny wspaniałego relaksu na szerokich drogach w paśmie górskim. 8,5 godziny odpoczynku psychicznego, ze świadomością, że spełniam swoje marzenie, 8,5 godziny poczucia, że ciężki tydzień biegowy kończę tym co dla wielu osób niesłusznie wydaje się niemożliwe. To wszystko zniweczone jedna minutą jazdy po polskich drogach, wśród polskich kierowców – szczególnie kierowców busów kursujących na Morskie Oko. Jestem w stanie zrozumieć, że to wszystko w pogoni za chlebem, ale na zdrowy rozum – miejcie trochę szacunku do innych. Nadal nie potrafię zrozumieć jak można być takim chamem, żeby spychać rowerzystę prawie do rowu. Jedzie Pan i władca, któremu wolno wszystko, a karma wróci. Pamiętam, że kuzyn od rana mówił tylko Łysa Polana i Łysa Polana. Mnie to nie ruszało zupełnie. Wiedziałem, że czekają nas dwa dość długie i kręte podjazdy. Szczególnie pierwszy do ronda rozdzielającego drogę na Zakopane i Bukowinę można odczuć w nogach. Czułem się jednak świetnie, bez żadnych objawów hipoglikemi, dlatego wciągałem go ile się dało. Jechałem jak w transie, odcięty od rzeczywistości. To już 175 km. Pierwszy raz na rowerze szosowym. Lubię sobie stawiać wyzwania, dlatego dystans i teren mógł być tylko jeden. Dojeżdżam do końca. Na ekranie telewizora na Eurosporcie pojawiło by się 10 km to go :). Z uśmiechem na twarzy mijałem wlot doliny prowadzącej na Wiktorówki, za chwilę minę Jaszczurówkę. Już wiem co czują kolarze kończący wspinaczkę pod słynny Mount Ventoux. Zmęczenie wynagrodzone życiem. Życiem na maksa. Teraz już pędzę po zakrętach. Ledwie kilka chwil i mogę napić się upragnionej coli. Dziś mogę. A w trasie wypiłem 2 puszki. Zimnej. To jest ta nagroda. Odzyskałem motywację. Chcę jechać dalej. Korki w Zakopanem skutecznie mnie powstrzymały. Byłem tak rozochocony, że w pewnym momencie zastanawiałem się czy nie jechać co COS-u pojeździć na nartorolkach. W końcu nie pojechałem – przekonał mnie kuzyn: zimnym piwem :). Z Bawarii.

 

Jak Bawaria to Skadi Loppet. Tam mnie zobaczycie w tym roku. Polecam te zawody. Usiadłem w ogrodzie z głośnika leciało We are the champions, a otwarte zimne piwo i widok na Giewont uświadomił mnie, że kryzys motywacji był chwilowy. Kościelisko to miejsce dla mnie wyjątkowe, tu się w grudniu spotkamy na Pucharze Polski. Włączyłem internet i zobaczyłem masę znajomych, którzy notują świetne wyniki, a przede wszystkim robią progres. Po prostu już wiem, że rower szosowy to znakomite urozmaicenie treningu narciarskiego. I wiem, że się z nim nie rozstanę :). Czas 9:48, 185 km, ponad 2400 m przewyższeń, nie zapomniane chwile. Już wiem, że WYGRAŁEM! Trenujemy dalej i z utęsknieniem czekam na zimę. Bierzcie rowery i ruszajcie dookoła Tatr. Naprawdę warto. Przykład mojego kuzyna, który rok temu po przejechaniu 20 km potrzebował respiratora pokazuje, że każdy może dokonać wszystkiego. Nie ma rzeczy nie możliwych.  Do zobaczenia na trasach w Jakuszycach!

 

Kuba Czaplewski/ skipol.pl TEAM