Pomysł startu w zagranicznym biegu Worldloppet pojawił się niespełna rok temu. Bardzo szybko przerodził się w plan, którego uczestnikami stali się Paulina, Maciek, Staszek i ja. Szybko wybraliśmy destynację. Dolomitenlauf w Austrii. Nie był to mój pierwszy start w zawodach poza Polską, jednak pierwszy na biegówkach. A licząc biegi na nartach i bez, miał być jubileuszowy.
Jednak, żeby wystartować w dziesiątym (co najmniej) maratonie, trzeba było pokonać daleką trasę z Krakowa do Obertilliach. Rozpoczynamy ją w czwartkowy poranek. Wizja prawie dziesięciu godzin spędzonych w trasie na pewno nie zachęcała, jednak dzięki dobremu towarzystwu czas upłynął na prawdę szybko. Autostradą przez Gliwice do Ostrawy, Brna i... już jesteśmy w Austrii. Od granicy z Czechami jeden wielki plac budowy i mnóstwo wiatraków produkujących energię elektryczną. Droga dłuży się aż do Wiednia, po minięciu którego robi się nieco luźniej. Do czasu, gdy zaczyna się finalna wspinaczka do Obertilliach. Kręta trasa, to woda na młyn dla Maćka, a w zasadzie nagroda za wielogodzinną jazdę. Podziwiam, go za wytrwałość i styl jazdy. Wolałbym przez te dziewięć godzin biegać w kółko na stadionie lekkoatletycznym J
Austria zaskakuje mnie pod wieloma względami. Po pierwsze – powietrze. Mimo, że w wielu domach pali się drewnem, na prawdę jest czym oddychać. Po drugie – pogoda. Przemierzając całą Austrię i spacerując po miasteczku, ma się wrażenie, że zaraz nadejdzie wiosna. Śniegu jak na lekarstwo, tylko ogromny mróz nie pasuje. Nocą i nad ranem dochodzący nawet do -20 stopni. Wynajęty apartament schludny, przestronny, do dyspozycji kuchnia i piękne widoki na otaczające ze wszystkich stron góry. I największa atrakcja wieczoru. Pyszna pizza z pieca - w pobliskiej knajpie, która smakowała prawie, jak w Neapolu. To jest to! Można też zjeść pizzę o nazwie Bond...
Piątek był dniem turystyczno organizacyjnym. Najważniejszym punktem dnia jest oczywiście rozeznanie tras sobotniego biegu. Przebiegają one około pięć minut spaceru od naszego miejsca noclegu. Podczas, gdy w Polsce piękna, śnieżna zima, tutaj arena weekendowych zmagań przygotowana ze sztucznego śniegu. Próbujemy rozwikłać zagadkę, jak przebiegnie trasa – a nie jest to zadanie łatwe, bo plany zmieniały się kilkukrotnie. Jak się dowiedzieliśmy w niektórych fragmentach trasy, o poranku temperatura śniegu dochodziła do -30 stopni! Tam, gdzie słońce ogrzewało w ciągu dnia swoimi promieniami, oczywiście było znacznie cieplej, co wykorzystujemy do zrobienia pamiątkowych zdjęć. Na trasie spotykamy głównie biathlonistów, którzy mają do dyspozycji solidny ośrodek treningowy. Jest też nasza młodzieżowa kadra i kilka innych reprezentacji. Delikatne 10.km rozruchu i wystarczy. Czas poznać nasze miasteczko.
Spacerujemy po Obertilliach podziwiając drewniane domki, zaglądamy do zagród ze zwierzętami, zaczepiamy leniwie wygrzewające się w słońcu koty, zwracamy uwagę na wiszące na kilku gankach upolowane lisy i ... szukamy śladu po stodole, którą filmowy James Bond rozwalił podczas swojej ostatniej misji. Mieszkańcy na każdym kroku chwalą się, że sceny kultowego fimu były kręcone właśnie u nich. Pracownik lokalnej informacji turystycznej prezentuje nam mapkę z trasą sobotniego biegu, godziny kursowania autobusów zawożących „na” i” z” zawodów oraz – oczywiście, opowiada o kręceniu Bonda w miasteczku J
Przed kolacją odbieramy pakiety startowe. A w zasadzie wielkie koperty z imiennym plastronem startowym, broszurą biegu, dwoma naklejkami i kuponami na posiłek i napój po biegu. Szału nie ma... Żadnej pamiątkowej czapeczki, komina, szarfy, czy nawet skarpetki. Troche słabo, jak na bieg Worldloppet i opłaty wpisowe zaczynające się od 55 euro na dystans maratonu. A może to Bieg Piastów i lokalne polskie biegi nas rozpieszczają...? W drodze na kwaterę Staszek spotyka znajomych z Wiednia – Terese i Adama. Bardzo sympatyczni i usportowieni ludzie. Jutro wystartują w biegu na 20.km – tak jak Paulina i Maciek,a pojutrze będą śmigać na panczenach po zamarzniętym jeziorze. Jak sie okazuje natrafiamy na nich jeszcze tuż przed sobotnim startem i w niedzielę w drodze powrotnej do Krakowa. Te panczeny to musi być frajda pomyślałem, gdy pokazali nam, jak wygląda to ustrojstwo...
Główny organizator wyjazdu - Staszek dba o każdy szczegół. Kolacja – porcja węglowodanów w postaci makaronu i zestaw lekkich surówek, a na śniadanie ... znów makaron – z miodem, by mieć siły na trasie. Uprzejma gospodyni spogląda na nas z lekkim politowaniem i żartuje, czy jutro też chcemy takie specjały na śniadanie. W ostatni dzień pobytu nie zapomina doliczyć słonego rachunku za ten najzwyklejszy w świecie makaron...
Wszystko idzie zgodnie z planem, poza przeziębieniem, które dręczy mnie od czwartku. Leczenie czosnkiem, co wyczuwają w powietrzu pozostali uczestnicy wyjazdu - i aspiryną sprawia, że w sobotę mogę stanąć na linii startu. Słońce wychodzi zza gór, rozświetla kolejne fragmenty doliny, jednak rywalizację rozpoczniemy w zacienionym, zimnym fragmencie doliny. Dzwięk głośników nie dociera do tej części zawodów. Słychać za to wystrzał pistoletu i... ruszamy. Na samym starcie walka o przetrwanie. Zawijańce w górę i w dół. Nie zdarzyłem wykonać dwóch ruchów, gdy pół metra przede mną pada jeden z zawodników. „Pierwsze koty za płoty” – pomyślałem. Gdy sto metrów dalej narta którejś z rywalek wjeżdza między moje tory i tnie nogi równo z trawą – a raczej śniegiem, w głowie pojawiają się mniej cenzuralne słowa i myśl: co za idiota wymyślił te zawijańce na pierwszym kilometrze? Czy nie można było podzielić uczestników na dwie lub trzy fale startujące w odstępach czasowych?
Dopiero po kilku kilometrach na nowo nabieram ochoty do rywalizacji. Do pokonia cztery pętle. Pierwsza krótsza, trzy kolejne docierające prawie pod naszą kwaterę. Na każdym okrążeniu dwa punkty odżywcze. Za każdym razem racze się kubkiem z gorącym napojem – zawsze bardzo słodkim. Organizacja na punktach bardzo dobra. Profil trasy? Z myślą o biegaczach „pchających”. Znakomitą większość trasy pokonuje właśnie dzięki sile ramion i górnych partii mięśni. Czasami jednak, konieczny jest krok z odbicia, króry w nasłonecznionych częściach trasy okazuje się bardzo męczący. Zwłaszcza, że łuska w moich nartach niestety lodzi. Jak widzę jest to problem większości współtowarzyszy rywalizacji. Momentami trzeba więc podbiegać i ciężko człapać pod górę. Pewnie dlatego nie zauważyłem grupy znajomych Pauliny i Maćka, którzy uzbrojeni w białoczerwoną flagę dopingowali zawodników na trasie.
Czas mija bardzo szybko, tak jak i kolejne kilometry. Mocne podbiegi zlokalizowane w lesie po dłuższej chwili pchania, wynagradza szybki zjazd, gdzie prędkość dochodzi do 40km/h. Jest zabawa J Z każdym kilometrem chęć do rywalizacji wzrasta. Pomimo zmęczenia. A było z kim toczyć sportową walkę, co pokazały finalne rezultaty i fakt, że większość rywali to zawodowcy, półzawodowcy i ambitni amatorzy, często z paszportami Worldloppet. Wpadam na metę chwilę po upływie trzech godzin (czas liczony brutto). Zajęta rozmową z kolezanką nastoletnia dziewczyna zawiesza na mojej szyi medal i od niechcenia rzuca: gratuluję, i szybko odwraca się plecami J
Za linią mety zmiana przemoczonych ciuchów i rozmowa ze Szwedem, którego namawiam do udziału w Biegu Piastów. Wydawałoby się, że to proste zadanie, bo jegomość w sezonie zimowym startuje nawet w dziesięciu biegach Worldloppet. Moje starania idą na marne, bo jak się okazuje 4.go marca wystartuje on w Biegu Wazów... A w niedzielę pobiegnie stylem dowolnym na tej samej trasie, co dzisiaj. Może za rok się uda... Z kronikarskiego obowiązku wspomnę o pozytywnych opiniach zasłyszanych od moich sympatycznych znajomych na temat posiłku po zawodach, którym ja pogardziłem.
Dolomitenlauf na dystansie maratonu dostarczył mi wiele radości. Tej sportowej, bo myślę, że osiągnąłem dobry wynik, jak i tej turystyczno towarzyskiej. Położone na wysokosci 1450 metrów n.p.m. Obertilliach to piękne miasteczko, w którym można psychicznie odpocząć. Fantastycznym było też spędzenie tych czterech dni z miłymi towarzyszami wyprawy J. Czy polecam sam Dolomitenlauf? Z pewnością tak! Zwłaszcza tym, którzy nie lubią imprez gromadzących tysięce ludzi. Kameralna atmosfera jest jednocześnie atutem, jak i hamulcem dla rozwoju tego biegu, w którym większość uczestników stanowią obcokrajowcy.
Krzysiek Zakrzewski
Autor relacji to pasjonat sportu i Skandynawii. Siedmiokrotny maratończyk, miłośnik biegów długich i nart biegowych, rozwijający swoją przyjaźń z nartorolkami. Dwukrotnie startował w Biegu Piastów na dystansie 50km. Dołączył w tym sezonie do Skipol.pl Teamu. Obecnie przygotowuje się do trzeciego startu na 50km podczas festiwalu Biegu Piastów.