Po dwóch etapach 11. Tour de Ski z rywalizacji wycofał się co czwarty zawodnik, mimo że jeszcze kilka lat temu całą imprezę przebiegało ich ponad 80 procent. Na Alpe Cermis wspięła się ich mniej niż połowa. Uciekają słabi – bo nie mają szans na sukces – i stuprocentowi sprinterzy. Z tego samego powodu.

 

47 procent – tylu zawodników spośród wszystkich, którzy stanęli na start 11. Tour de Ski, dotarło do mety ostatniego etapu. W 10. edycji – rozegranej w styczniu 2016 roku – dokonało tego 56,2 procent, rok wcześniej 49,8, a w olimpijskim sezonie 2013/14 – 49,5, chociaż wcześniej, powiedzmy w 2. edycji z przełomu lat 2007-2008, było to aż 80,9 procent. Co zimę Tour de Ski przedstawiane jest jako najbardziej elitarny i najmocniej wyczekiwany cykl w biegach narciarskich, tymczasem zaczęło na nim zależeć prawie wyłącznie mającym szanse na wysokie miejsca.

 

- Gdzie wyście sobie wszyscy poszli? - spytał na Twitterze Andrew Musgrave.

 

 

Zabawa dla wszechstronnych

 

W Tourze chodzi przede wszystkim o marketing biegów narciarskich. O produkcję takiego formatu, który – jak kiedyś w Polsce Turniej Czterech Skoczni lub niezmiennie na świecie Rajd Dakar i Tour de France – będzie się oglądało nawet bez zainteresowania dyscypliną. Bo szkoda odpuścić. Pomysłem na TdS było spakowanie istoty narciarstwa w kilka szybko następujących po sobie etapów i w najbardziej przystępny (co nie do końca się udało) zbiór zasad. Za tym miał pójść prestiż i pieniądze, których nie można cyklowi odmówić, bo ma swoje miejsce w gazetach, a na najlepszych czeka kilkusettysięczna góra franków szwajcarskich. Ale najpierw trzeba być dobrym we wszystkim, być czymś w rodzaju narciarskiego Leonarda da Vinci.

 

Dowodem tego są biegacze, którzy wygrywali tour w ostatnich pięciu latach. To wyłącznie dystansowcy dodatkowo radzący sobie w sprincie. Takie były Marit Bjoergen i Justyna Kowalczyk wśród kobiet i teraz Heidi Weng, a Petter Northug i Martin Johnsrud Sundby u mężczyzn. Słabszymi sprinterami są Therese Johaug, Aleksander Legkow i Dario Cologna, chociaż nawet ostatniemu dwa razy w karierze udało się wygrać tę konkurencję w Pucharze Świata. Norweżka i Rosjanin są w stanie jako tako punktować i to – przy wielkiej formie na dystansach – w TdS wystarcza. Tu nie ma mowy o przypadku. Takich biegaczy wyróżnia ten format.

 

 

Sprinterom dziękujemy

 

W osobnej klasyfikacji sprintu, którą wyróżnia się w Tour de Ski, w latach dominacji wyżej wymienionych tylko trzykrotnie na dziesięć zdarzyło się, że wygrywał ją kto inny niż zwycięzca główny. Spotkało to oczywiście Johaug i Legkowa. Dzieje się tak dlatego, że kiedy specjaliści od sprintu opuszczają tour, wyjadacze dystansowi nie mają właściwie z kim przegrać. I walczą między sobą.

 

Po odsiewie chorych, tych bez formy i dopingujących się, w trwającym sezonie do kwalifikacji 1. etapu TdS w Val Muestair zgłosiło się 65 kobiet i 86 mężczyzn. Po dwóch etapach w grze było już tylko 51 pań i 59 panów. Skończyło odpowiednio 31 i 40. To jak sportowa katastrofa ekologiczna.

 

- Przyczyna jest bardzo prosta. Organizatorzy, układając program touru, ewidentnie postawili na dystansowców. Sprinter nie wygra tej imprezy, choćby nie wiem, co, a co gorsza, nie ma żadnej motywacji, żeby w nim biegać po zakończeniu pierwszego sprintu. Kiedyś było ich w TdS nawet cztery, więc pomiędzy nimi warto było się jakoś przemęczyć. Teraz najlepiej uciec na trening i inne zawody – komentuje Grzegorz Staręga, ojciec jedynego Polaka startującego w tegorocznym tourze. Maciej po Val Mustair też zrobił angielskie wyjście i pojechał na trening wysokościowy, z którego zjedzie na OPA Cup do Planicy. Może się zresztą okazać, że w Słowenii zawody będą tak dobrze obsadzone, że przez przypadek powstanie alter Puchar Świata.

 

Staręga przyznaje, że w ostatnich latach specjalizacje w biegach uwydatniły się i narciarskich da Vincich jest coraz mniej. Trudno orzec, czy biegi przejmą kiedyś wzór alpejski, jednak już teraz warto byłoby rozważyć np. powstanie równoległego touru dla sprintu. Zwłaszcza że od dawna sezonowy cykl mają maratończycy. - Myślałem o tym kiedyś i może byłby to dobry pomysł, jednak po ostatnich zawirowaniach wokół dopingu w biegach oraz trzech następujących zim z rzędu z imprezą mistrzowską trudno będzie o wprowadzanie nowinek. Jeśli są biegacze nie chcący przed walką o medale ryzykować zmęczeniem po TdS, tym bardziej nie będą chcieli kombinować w nowych formatach imprez – uważa szef komisji biegów przy PZN.

 

FIS po próbie z Tour of Canada szykuje kolejną etapówkę na bezmistrzowski sezon 2019/20, którą wedle plotek mieliby zorganizować Szwedzi i Norwegowie. Może kraina lodu i mrozu to dobre miejsce, by równolegle zorganizować identycznie punktowane serie dla dwóch typów konkurencji?

 

Michał Chmielewski

fot. Paweł Hajda