Początek był ciężki, bo trzeba było zapakować do samolotu cały sprzęt (torby, narty, skrzynki ze smarami, kije i inne rzeczy) i lecieć 8 godzin siedząc na tyłku, a dla sportowca nie jest to łatwa sprawa. Filmy i książka nieco pomogły. Dodatkowo drzemka i WELCOME CANADA. Jeszcze tylko w 4 dni należało przejść zmianę czasu. Nie było to jakieś trudne zadanie. Ok, na początku budziłem się o 5 rano, ale szybko przyzwyczaiłem swój organizm do dłuższego snu. Przybyłem do Kanady i byłem innym zawodnikiem niż w środku sezonu. Znikł stres i złe samopoczucie, a wróciła dobra energia. Nie mam pojęcia dlaczego.
Może jakiś niezwykły wpływ ma na mnie ten kraj. Może lubię „big truck-i”, ogromne przestrzenie, bezstresową mentalność ludzi tam mieszkających. Piękną zimę z ponad 10-cio stopniowym mrozem, masą śniegu i niezliczoną ilością tras. Albo może tak działały na mnie te słabe śniadania, których głównym składnikiem był chleb tostowy i masło orzechowe.
Pierwszy etap touru był dla mnie niezwykle udany. Lubie obcować z naturą i biegać w otoczeniu przyrody, ale to starty miejskie przyniosły mi w tym roku najlepsze rezultaty. Widać nie przeszkadza mi otoczenie drapaczy chmur. (Wielkość budynków w Kanadzie robi wrażenie.) Zaczęło się od Gatineau i sprintu, który jednak zawaliłem taktycznie, choć byłem w bardzo dobrej dyspozycji. Co się odwlecze to nie uciecze. Po 17 kilometrowej, klasycznej i dobrej w moim wykonaniu przeprawie w Montrealu, gdzie zawodnicy czekali w kolejce z wbiegnięciem na podbieg, przyszedł czas na wyśniony Quebec. To w tym miejscu 3 lata temu zaczęła się moja wędrówka w masowym zdobywaniu punktów Pucharu Świata w sprincie. Wtedy nastąpiło moje przełamanie i myśl, że kiedyś mogę dotrzeć do finału w tej konkurencji. 3 sezony później właśnie w Quebecu, w tym samym mieście, w tym samym miejscu spełniłem swoje marzenie. Uczucie szczęścia, które mi towarzyszyło i towarzyszy dalej jest nie do opisania. Wynik osiągnięty w tym sprincie to nie był przypadek. Po prostu ktoś na górze nad tym wszystkim czuwał i chciał, abym cierpliwie czekał cały sezon właśnie na Quebec.
W Canmore z wynikami było już nieco gorzej. Nie mniej jednak piękno tamtego miejsca jest niesamowite, a człowiek czerpie radość z biegania nawet gdy idzie słabo i jest ciężko. Co jeszcze mogę napisać o tym miejscu poza tym, że są tam malownicze, szerokie jak autostrada i mordercze trasy? Przede wszystkim to, że w mojej opinii jest to jeden z najlepszych ośrodków na świecie do uprawiania narciarstwa biegowego. Wyobrażacie sobie, że jest tam ponad 25 km sztucznie naśnieżonych tras zawodowych i turystycznych, szerokich na 8 metrów!! Wszystko jest codziennie ratrakowane, włącznie z resztą tras turystycznych z naturalnym śniegiem. Do tego pełne zaplecze sanitarne, siłownia, waxcabiny, wypożyczalnie sprzętu, restauracja, parkingi, czyli wszystko dla turysty jak i zawodnika. Stadiony oraz trasy biegowe i biathlonowe zaprojektowane w taki sposób, aby spełniały wszystkie wymogi federacji, a jednocześnie były atrakcyjne dla widzów. Nad tym wszystkim powiewa zaś gigantyczna Kanadyjska flaga. Ok ktoś może powiedzieć, że to inny kraj, bogaty, mający ogromne przestrzenie, ale chciałbym żeby gdzieś w Polsce był chociaż 1% takiego Canmore. Tam jest przede wszystkim inna mentalność. Ludzie chcą tam coś zrobić dla idei i dążą do wspólnego celu, a jak patrzę co się dzieje wokół Polany Jakuszyckiej to nie mam wielkich nadziei na porządny ośrodek. U nas każdy na tym projekcie chce coś ugrać dla siebie. Na pierwszym miejscu zawsze są pieniądze, a na ostatnim komfort zawodników i amatorów. W Canmore jest pozytywna energia, w Polsce wręcz odwrotnie, wzajemne pretensje i wypominania...
Zwracając uwagę na organizację całego Touru. Na plus Kanadyjczykom zapisać trzeba brak problemów z transportem bagażu, z odprawami lotniskowymi i hotelowymi, z przygotowaniem tras rozgrzewkowych. Minus to zdecydowanie jedzenie, ale jak to powiedział ambasador Polski witający nas w Ottawie, nie ma w tym kraju żadnej kultury jedzenia. Wybaczam. Szwankował też trochę transport z hoteli, ale dało się to jakoś przeżyć.
Na koniec ostatnie spostrzeżenie. Cały Ski Tour Canada był jednoczący i integrujący dla wszystkich zawodników, trenerów i serwismanów. Po skończonych zawodach wszyscy wsiadali do autobusów i wspólnie podróżowali do kolejnego miejsca rozmawiając o wrażeniach z biegu. Nie tak jak podczas Tour the Ski, gdzie każdy prosto z trasy wskakuje się do samochodu i jedzie do kolejnego hotelu, aby jak najszybciej zamknąć się w swoim pokoju. W Canmore po ostatnim starcie było spotkanie przy grillu, a potem wspólna zabawa w lokalu. Atmosfera, która towarzyszyła temu Tourowi była wspaniała. Dlatego wszystkim Wam życzę Kanadyjskich snów, gdzie spełniają się marzenia, jest świetna energia, malownicze krajobrazy i wspaniała, wszechobecna radość.
Maciej Staręga