Sport uczy cierpliwości – to stwierdzenie chyba pozostanie ze mną na zawsze. Mógłby również dodać, że podobnie cierpliwości uczą studia, ale skupmy się na istotniejszym dla nas temacie. Przygotowując się do sezonu powtarzałem sobie w głowie, że im będę lepszy, tym więcej będę mógł osiągnąć, a mniejszy wpływ na moje wyniki będą miały rzeczy trzecie. Jednak sport jest złożony, nieprzewidywalny i na tym właśnie polega jego piękno.
Czasami możesz wykonać ogrom pracy przed sezonem, być w dobrej dyspozycji, a jednak sprawy poukładają się tak, że na papierze Twój wynik jest słaby. Nie należy się jednak poddawać i jak napisała Justyna Kowalczyk w swoim felietonie – jak przegrywać to na własnych warunkach. W końcu przecież Twoja praca zaprocentuje i wyśniony bieg się ziści.
Mój sezon zaczął się pozytywnie. Niezłe biegi na dystansie w Kuusamo, 8 miejsce w sprincie w Davos i może niezbyt szczęśliwe, ale w miarę dobre Toblach. Zapowiadało się nieźle. Po Bożym Narodzeniu jednak coś się zacięło. Najpierw średnie w moim wykonaniu Tour de Ski, a następnie zmęczenie, stres i bezsenność, przez które kolejna dwa straty w Pucharze Świata najchętniej wymazałbym z pamięci. Obóz w Livigno pomógł mi wrócić mocniejszym na Sztokholm. Wróciła radość, ale jej obraz momentalnie rozmyła choroba. Nie mogłem więc wiele zrobić w Lahti, a osiągnięty tam wynik totalnie ściął mnie z nóg. Myślałem, żeby przerwać ten koszmar odstawiając narty na bok i zajmując się innymi rzeczami. Miałem zakończyć sezon i odpuścić Kanadę? Nie, to nie w moim stylu, nie byłoby na moich warunkach. Zachowane wspaniałe wspomnienie z mojego pierwszego wyjazdu za wielką wodę i wsparcie bliskich pomogło mi podjąć decyzję. Tak zaczął się mój Kanadyjski sen...
Maciej Staręga
ciąg dalszy w czwartek 17 marca
Prowadzony od lat blog Maćka na Skipolu znajdziecie TUTAJ