dygo%u0144

- Ile można walić głową w mur – pyta retorycznie były już trener Krystiana Gryczuka. Wiesław Dygoń przegrał walkę o dolnośląski sport. Skoków i kombinacji w regionie już nie ma.

 

Jego najlepszym zawodnikiem był bez wątpienia Krystian Gryczuk. Członek 7. drużyny kombinatorów na Mistrzostwach Świata Juniorów w Val di Fiemme, uczestnik dwóch takich imprez z rzędu, były zawodnik kadry narodowej. Urodzony w 1994 roku narciarz to także mistrz Czech w kombinacji norweskiej i 12. zawodnik letnich mistrzostw Polski. Podiumowicz Lotos Cup. Kiedyś dobrze zapowiadający się junior i ostoja narciarstwa klasycznego w Sudetach, dziś bez trenera, pieniędzy na trening i perspektyw na rozwój. Założyciel klub LUKS-Ski Lubawka Wiesław Dygoń kilka miesięcy temu podjął decyzję o zakończeniu pracy trenera zostawiając tym samym województwo dolnośląskie bez jakiejkolwiek sekcji skoków narciarskich i kombinacji. Region, w którym czternaście lat temu walczono o medale MŚJ został sportową pustynią.

 

- Mam już tego dosyć. Walenia głową w mur, pracy, za którą nie dostaje się ani złotówki. Pałowania się z urzędnikami, ze związkami, dokładania z własnej kieszeni. Tak nie można, wszystko ma swoje granice. Jestem rozgoryczony i najzwyczajniej na świecie zdołowany – mówi szczerze Dygoń, który na domiar złego w związku z problemami ze zdrowiem przebywa w szpitalu. Wszystko rozsypało się jesienią, ale mimo to jego najlepszy podopieczny próbował działać na własną rękę. Wystąpił w kilku czeskich i polskich zawodach, ale bez fachowej opieki był bez szans na dobre lokaty. Gryczuk po skończeniu liceum poszedł na studia do Wałbrzycha. Zmieniły się priorytety, czasu na treningi było coraz mniej. Jak stwierdził lakonicznie trener, pojawiła się zbieżność interesów.

 

Dygoń: - Krystian coś tam mówił, że chce wrócić, ale na mówieniu się kończyło. Nie wykazuje żadnej inicjatywy, nie odzywa się, nie prosi o plany treningowe. Rozleciała się nam drużyna. W październiku jeszcze wystartowaliśmy, później jeździł jeszcze do Czech, coś tam walczył. Ale bez przekonania.

 

Trener, który jako ostatni na Dolnym Śląsku podjął próbę ratowania skoków i kombinacji w regionie, największy żal ma do lokalnych władz i związku narciarskiego. Zarzuca, że na potrzeby szkoleniowe dostawał od miasta dwa tysiące złotych rocznie podczas gdy piłkarze (Orzeł Lubawka, klasa A – red.) nawet sto pięćdziesiąt tysięcy. Chęci pomocy nie wyrażali też działacze PZN i DOZN. Pierwsi zrezygnowali z Gryczuka jako członka kadry narodowej tłumacząc to jego wiekiem, drudzy nawet nie interesowali się jego poczynaniami. Jedyne sensowne wsparcie kombinator dostawał od Banku Spółdzielczego, który przekazywał ok. 15 tys. złotych. Rocznie. Trzeba było za to kupić nie tylko sprzęt do obu konkurencji, ale też np. paliwo, które tygodniowo potrzebne było na przejechanie nawet tysiąca kilometrów. Zawodnicy LUKS-Ski trenowali nie w Lubawce, gdzie skocznia normalna jest w katastrofalnym stanie, ale w oddalonym o ok. 80 km Harrachovie, dzięki współpracy z lokalnymi klubami. I chociaż rodzina pomagała jak mogła, prędzej lub później musiała nadejść reorganizacja priorytetów.

 

- To jest jakaś paranoja. Mamy na Dolnym Śląsku trzy skocznie. Poprzedni burmistrz Karpacza świadomie zrujnował dwie z nich, trzecią rujnuje się u nas. Po cholerę one tu są? Niech oddadzą teren Lasom Państwowym, to chociaż posieją drzewa. A może ktoś chciał sobie makietę zrobić? W Kowarach jest park miniatur, niech tam budują – ironizuje zdenerwowany trener. Dygoń za pracę w klubie nie otrzymywał wynagrodzenia, bywało, że na potrzeby klubowe dokładał z własnej kieszeni. Dziś o sporcie nawet nie chce myśleć. Zresztą w przypadku dolnośląskiego narciarstwa nie bardzo jest o czym.

 

Rozmawiał Michał Chmielewski