Stefan Kraft jest na sportowym topie. Właśnie wygrał Turniej Czterech Skoczni i ani myśli odpuszczać kolejnych konkursów. O najgorszym momencie TCS, przyjaźni i energii do pracy rozmawiał w Wiśle z Michałem Chmielewskim.
Michał Chmielewski: Bycie Austriakiem to wszystko, co jest potrzebne do wygrania Turnieju Czterech Skoczni? To już prawie monopol!
Stefan Kraft: To wspaniałe, ale nie ma co ukrywać, jest w tym trochę szczęścia i przypadku. Dla mnie jednak stanięcie w jednej linii, w jednej kontynuacji z takimi skoczkami jak Gregor Schlierenzauer, Andi Kofler czy Thomas Morgenstern to jeden z najwyższych zaszczytów. Jestem dumny i szczęśliwy, że tego dokonałem.
Ale łatwo nie było. Bałeś się, że w dwóch ostatnich skokach triumf sprzątnie Ci sprzed nosa Michael Hayboeck?
Nie, w końcu jest moim kumplem (śmiech). A tak poważnie mówiąc, to nie zastanawiałem się nad tym. Od początku do końca skupiałem się na swoich skokach i wiedziałem, że tylko ode mnie zależy końcowy rezultat. Faktycznie, pięć metrów mniej i byłoby po mnie, ale dałem radę. Uwielbiam obiekt w Bischofschofen, wszystko było tam w porządku i ze skocznią, i z moją dyspozycją. Udało się.
Jeden z kroków na szczyt czy spełnienie marzeń?
I jedno, i drugie. To jasne, że triumf w takim turnieju to ogromny zaszczyt i spełnienie marzeń, ale nie wolno poprzestawać na jednym, spocząć na laurach. Celem nadrzędnym dla każdego sportowca jest krążek olimpijski. Ale na to trzeba jeszcze trochę poczekać – przed nami chociażby dwa mistrzostwa świata, które są co najmniej tak samo ważne, jak niemiecko-austriacki turniej.
Co jest najtrudniejsze w Turnieju? Mało czasu? Zmęczenie?
Skocznia! Nie znoszę skakać w Garmisch-Partenkirchen. Leci się tam dziwnie, nie pasuje mi próg, profil i jeśli tracić punkty, to właśnie w Nowy Rok. Później też nie jest łatwiej, bo na Bergisel pogoda lubi włączyć się w rywalizację – wieje, dmucha i należy być maksymalnie skoncentrowanym, by nie zrobić sobie krzywdy. Za to Bischofschofen... tam nic nie przeszkadza.
Heinz Kuttin. Nowy trener – nowa energia?
Oczywiście, że tak. Wiadomo, że każdy chce się pokazać, zaprezentować z jak najlepszej strony i zyskać zaufanie szkoleniowca. Wielkim plusem jest to, że Heinz jest bardzo miłym i ugodowym człowiekiem. Słucha naszych uwag i zwraca uwagę na detale. Jest nie bossem, a kolegą z drużyny. To świetne.
Za jego kadencji w Polsce zawodnicy wiele czasu spędzali w siłowni. Teraz też stosuje takie metody?
Owszem, często odwiedzamy siłownię, ale bez niej nie da się daleko skakać. Wszystko jest dopracowane i nie przemęczamy się w negatywnym tego słowa znaczeniu. Trenujemy tyle, ile trzeba, co zresztą widać po wynikach w tej części sezonu.
O walce dwójki przyjaciół zrobiło się bardzo głośno. Ale wam chyba to nie przeszkadza?
Bawimy się świetnie z Michaelem na skoczni i mam nadzieję, że tak zostanie. Zawsze znajdziemy czas na dowcipy, przybicie piątki i odrobinę luzu. To wspaniałe, że mam z kim dzielić się swoją pasją, a z Michaelem mogę to robić praktycznie bez przerwy. Świetnie się dogadujemy. Obyśmy też świetnie skakali.
W Wiśle rozmawiał Michał Chmielewski